Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Przygody Gotfryda ulepionego z melancholijnej soli – 3/x


Rekomendowane odpowiedzi

Wszelkie prawa zastrzeżone. 

WSZELKIE PODOBIEŃSTWO DO PRAWDZIWYCH POSTACI I ZDARZEŃ JEST PRZYPADKOWE

 

Część pierwsza - 

 

Część druga - 

 

 

Część trzecia:

 

Za oknem wiosenne, kwietniowe słońce delikatnie prażyło asfaltowe ulice i stare, poniemieckie, chodniki. Gotfryd czuł, że jest w stanie stawić czoło wyzwaniom codzienności i stanąć oko w oko z obcymi ludźmi, dzielącymi wspólną przestrzeń w sklepie spożywczym. Przygotowując się do wyjścia otworzył szafę, w której znajdowały się ubrania na każdą porę roku i wyciągnął krótkie, jeansowe spodenki i flanelową, kraciastobordową koszulę. Potem spsikał się dezodorantem o lekko słodkawej nucie i zaszedł do łazienki, aby przetrzeć szkiełka gustownych, prostokątnych okularów. Następnie lewą ręką chwycił za worek śmieci, a prawą wyjął z kieszeni papierosa, którego natychmiast odpalił i otworzył drzwi wyjściowe.

 

Schodząc po schodach Gotfryda uderzył silny podmuch intensywnej stęchlizny. Mieszkał na parterze, więc nie był narażony na długotrwałą ekspozycję ponurej woni. Przy drzwiach wyjściowych klatki schodowej zapachową kaskadę dopełniła woń szczyn, prawdopodobnie pozostawionych przez jednego z lokalnych pijaczków, który w alkoholowym amoku najpewniej pomylił ścienne graffiti z publiczną toaletą.

 

Otwierając zewnętrzne drzwi kamienicy Gotfryd przystanął na krótką chwilę aby odetchnąć świeżym, wiosennym powietrzem i napawać się cudownymi widokami zielonkawych, pączkujących monumentów. Kamieniczne patio sprawiało wrażenie tropikalnej sawanny świeżo po porze monsunowej, poprzerzedzanej gdzieniegdzie leniwymi klonami, kasztanowcami i pojedynczymi akacjami. Po wzmożonej inhalacji, ruszył żwawym krokiem przed siebie, w kierunku dyskontu spożywczego. W trakcie „podróży” po asfaltowochodnikowych bezdrożach Gotfryd lubił spoglądać spode łba na zastygnięte twarze przechodnich, wyrażające dziwny amalgamat obojętności i zatroskania.

 

Ci ludzie nieustannie gdzieś gonią, jakby uciekali przed tornadem, dotrzymując kroku oku cyklonu. Gonią, gonią zwierzyny za okruchami, rzucanymi przez dygnitarzy i bankierów, i potentatów naftowych, i mediowych i innych wielkich komityw. Strasznie im współczuje. Jak dobrze, że udało mi się obejść ten bezduszny, krwiożerczy system.

 

Gotfryd był muzykiem, którego wyróżniał uszkodzony słuch. W ogóle jego życie było jednym wielkim przypadkiem, co tylko uświadamiało mu, że jego świat składa się z wielu – mniej lub bardziej – szczęśliwych paradoksów. Jak na ironię, pomimo że żył w zgodzie z własnymi przekonaniami, to wciąż targała nim egzystencjalna pustka, której nie potrafił niczym zapełnić. Jedynym znanym mu remedium był alkohol, od którego nie stronił, jednak ulga była krótkotrwała.

 

Od wejścia do sklepu dzieliło go już kilka kroków, kiedy znienacka, niczym z procy wystrzeliła w niego dawna znajoma z czasów liceum.

 

Ooo! Gotfryd! Cześć! Sto lat Cię nie widziałam. Ledwo Cię poznałam – wypaliła rozemocjonowana

Cześć Amelia, co za zbieg okoliczności – rzekł – Co u Ciebie słychać?

Aaa, wiesz... Pałętam się od jednego miasta do drugiego. Jestem managerką w pewnym znanym magazynie dla kobiet.

Wow, brzmi imponująco. Cieszę się, że Ci się powodzi.

Dzięki, dzięki. A co tam u Ciebie? Czym się zajmujesz? - spytała.

Tylko się nie zaśmiej. Jestem muzykiem. Komponuję muzykę elektroniczną

Naprawdę? Z tego co pamiętam masz uszkodzony słuch – skwitowała. - Jak to możliwe?

Sam nie wiem. Jakoś tak... samo się potoczyło. Poszedłem raz na imprezę ze znajomymi, dobiłem się do podestu gdzie grał znajomy znajomego. Zagadałem, pokazałem własne kawałki i jakoś poszło.

No no... imponujące. Można gdzieś posłuchać Twojej muzyki?

Pewnie, jest na youtube. Czekaj... mam Cię w znajomych na FB. Podeślę Ci – dodał wyciągając swojego smartfona

Ok super! Wiesz co... ja się trochę śpieszę na spotkanie. Odezwij się. Może pójdziemy gdzieś razem na imprezę? Zaprosisz mnie na backstage – dodała z szelmowskim uśmieszkiem.

Spoko, z miłą chęcią. Odezwę się.

Ok to do zobaczenia!

 

Lekko oniemiały Gotfryd potrzebował kilku chwil aby otrząsnąć się z szoku niespodziewanej rozmowy. Nie przepadał za spontanicznymi pogawędkami. Tak samo jak nie lubił wpadać na dawnych znajomych, z którymi – z różnych względów – zerwał kontakt. Odczuwał wówczas brak kontroli. A brak kontroli generował w nim poczucie niepokoju i lęku przed ośmieszeniem. Jak na szkolnej lekcji, w trakcie której jako jedyny kujon w klasie, wyczekuje na najniższy stopień z klasówki. Ten przerażająco wyrazisty obraz w jego głowie nie dawał mu spokoju nawet po przekroczeniu umownej, demarkacyjnej linii dorosłości.


Sklep wypełniony był po brzegi rozmaitymi towarami spożywczymi z całego świata. Zaraz po lewej znajdowała się wielka trzy poziomowa lodówka z zielonymi sałatami, surówkami, kiszonymi ogórkami i fioletowo bordowymi borówkami amerykańskimi. Coś dla diabetyków lub fanatyków zdrowej żywności stymulującej rozwój bakterii probiotycznych. Dalej, po prawej znajdowało się okazałe stoisko z posortowanymi cenowo warzywami od lokalnych dostawców i importowanymi z z nadmorskich południowoamerykańskich latyfundiów owocami. Co tylko dusza zapragnie. Bataty, brokuły, kalafiory i kalarepy. W sam raz na pożywną zupę. Po lewej z kolei świeże wyroby cukiernicze i swojskie bułeczki z lokalnych piekarenek, od której popularny dyskont skupował po cenach dumpingowych.

 

Gotfryd nienawidził łażenia po sklepach. Z nadmiaru! Nadmiar tych wszystkich produktów wprawiał go w abulię. Niemoc podjęcia słusznej decyzji – zarówno pod kątem finansowym, jak i walorów smakowych, estetycznych i zdrowotnych – była przytłaczająca. Zbyt dużo aby ogarnąć to nawet kreatywnym, artystycznym umysłem.

 

Z czoła Gotfryda zaczęła sączyć się delikatna strużka potu, podpowiadająca mu, że najwyższa pora wziąć najpotrzebniejsze produkty i wrócić do bezpiecznej jaskini. Ruszył zatem w kierunku stoiska z cebulą dymką i szczypiorkiem. Wziął pierwszą z brzegu, a następnie czmychnął kocim susem w kierunku nabiału. Wziął opakowanie dwudziestu jaj z chowu klatkowego i drugie dwadzieścia z wolnego wybiegu. – starczy na półtora tygodnia – pomyślał. Następnie wrócił w kierunku stoiska z warzywami i wziął żółtą i zieloną paprykę. - przyda się do jajecznicy.

 

Następnie mimowolnie skierował wzrok w stronę wyjścia i udał się do kolejki z kasą. Przy kasie stała piękna, filigranowa blondynka, która z niezwykła gracją dywagowała w ciszy nad wyborem łakoci. W jednej ręce trzymała batona, a w drugiej gorzką czekoladę. Jak najlepsza księgowa, która waży odpowiednie proporcje. Całości spektaklu dogorywała muzyka z refrenem „What do you want?”. Poezja na żywo. Jakby od wyboru zależało życie któregoś z porwanych zakładników. A tym zakładnikiem była wyobraźnia Gotfryda.

 

Jakby tak podejść do niej i uprzejmie zapytać, czy nie miałaby ochoty uprawiać wspólnie seks do świtu na przedmiejskich polanach przy świetle gasnącego księżyca? Dlaczego w relacjach damsko-męskich tak istotną rolę odgrywa ten kurtuazyjny teatrzyk? Przecież i tak wiadomo do czego zmierzamy – Gotfryd bił się w myślach z samym sobą.

 

Nagle, jak w najtańszym, hollywodzkim romansidle, nieznajomej blondynce wyślizgnął się z ręki baton i upadł wprost pod nogi Gotfryda, prowokując tym samym jego ruch. Zerwał się niczym wilk w pogoni za sarną i ich dłonie zetknęły się na ułamek chwili, po czym obydwoje cofnęli się, jak nieoswojone zwierzęta. Dało się wyczuć niewielki impuls, wyładowanie, jakiś prąd elektryczny, który przeszedł przez ich ciała w poszukiwaniu ujścia, niczym błyskawica uderzająca w piorunochron.

 

Proszę, upadło Pani – rzekł Gotfryd podnosząc z ziemi baton.

Zaczerwieniona blondynka odwzajemniła nieśmiało uśmiech.

Dziękuję. Chyba wstałam lewą nogą bo czuję się rozkojarzona.

Nie szkodzi, ja też nie jestem w formie– odparł.

 

Co? Co za żenada! - krzyczał w myślach. Ja też nie jestem w formie!? Wszystko spaliłem! Jakbym insynuował jej nienajlepszą kondycję psychiczną. Co za kretyn ze mnie. Chyba do śmierci zostanę sam..

 

Nastała niezręczna cisza, a wraz z nią intelektualny samogwałt w głowie Gotfryda. Wszystkie najlepsze dialogi układane godzinami wydały mu się teraz zbyt banalne, aby cokolwiek dodać, do tej wymuszonej konwersacji.

 

Poprosić o imię? Nie, zbyt nachalnie. Powinienem się przedstawić. Ale ta cisza trwa już zbyt długo i zabrzmi desperacko. Zwłaszcza po tym kretyńskim tekście o nienajlepszej formie. Chyba po prostu pomilczę i rozejdziemy się tak szybko, jak krótko zetknęły się nasze dłonie – myślał w splątaniu.

 

Kurwa, dlaczego jestem taki beznadziejny. Jakbym mógł ją po prostu tak porwać. Jak prymitywny neandertal zerwać ją z nóg i wziąć na bark do swojej jaskini i spłodzić z nią masę dzieci. Jest tak niezwykle wykwintna, delikatna i nienachalna. Poruszała dłońmi z taką gracją i subtelnością.

 

Dzień dobry – odezwała się kasjerka.

Dzień dobry.

Karta klienta?

Nie, dziękuję.

Dwadzieścia cztery, pięćdziesiąt.

Dziękuję bardzo, do widzenia.

 

Okazja przeminęła. Odeszła i rozmyła się. Pozostał tylko obłąkańczy obłok niepoprawnego romantyka marzyciela w tłumie wymuszonych kurtuazyjnych, teatralnych dialogów.

Edytowane przez Robert/Anthony (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...