Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Egoistyczny epikureizm, czyli jak robić z siebie skutecznie idiotę przez ponad dziesięć lat. (cz. I)


Gość

Rekomendowane odpowiedzi

Wstęp.

Choć jesień nadchodzi, nikt się na pewno nie przyodzieje tą bawełną, nie zamierzam więc w nią owijać. Rzecz jest o miłości, opowiedzianej od deski do deski, tej na której siadasz, żeby pozbyć się zbędnych treści oraz tej, którą cię przykrywają, gdy sam jesteś już zbędną treścią. Nasza relacja jest, bo wciąż jest, tak nierówna, że aż dziw bierze tak długi okres przydatności do spożycia. Choć może Ty nadal jesteś twardym, lecz smakowitym orzechem do schrupania, bo ja niemal od razu uległem zatruciu, zzieleniałem i przegniłem. Morowe powietrze, jak mówią.

Powiedz mi, co mam teraz zrobić, kiedy wyplułaś mnie nareszcie wyzutego z jakiejkolwiek wiedzy o świecie zewnętrznym, wydałaś na pastwę ludzi, którzy doskonale wiedzą, jak żyć, umieją chodzić i mówić? Jak zareagują na taką pokrakę, która przychylała Ci nieba i nosiła Cię na rękach, a dla nich miała tylko pogardę i brak zrozumienia? Powiem Ci, jak. Zemszczą się i to straszliwie. Zazdrość zamienią na nienawiść, politowanie na pośmiewisko. Nie dziwię się im, co innego bowiem można mieć dla kogoś zawieszonego pomiędzy społeczeństwem a jednostką, kto potrzebuje obu, w żadnym zaś nie tkwi cały.

Odrzuciłaś mnie jak zepsutą zabawkę w kąt, wciąż jednak nie znajduję w Tobie żadnej winy. Zastanawiam się, czy cokolwiek kiedy w Tobie znalazłem. Czy byłem czegokolwiek pewien. Może wszystko sobie dopowiedziałem, domarzyłem i w końcu okazało się, że nie ma zgoła nic? Ponad dziesięcioletnia mistyfikacja, podczas której wymieniliśmy miliony słów, napisaliśmy setki stron listów i kilkunastokrotnie spotkaliśmy się na szczycie. To przecież się stało. A może nie? Mam teraz wyklinać, palić i biczować się? Nie. Zrobię więc to, co umiem najlepiej, czyli napiszę do Ciebie. Nie musisz odpowiadać, będzie to list retoryczny.  

 

Część pierwsza: Epifania.

Tak, wiem, poznaliśmy się przez Internet. Mało romantyczne? No wybacz, ale prawdopodobieństwo, że Konstantynów Łódzki spiknie się jakoś w realu z Warszawą jest nad wyraz niewielkie, nie uważasz? Przypominam Ci także, że to ja pierwszy napisałem do Ciebie notę, po przeczytaniu której zamruczałaś mi niby kocica podczas rui. Dopiero później przekonałem się, jak ostre masz pazurki. Poza tym, co z tego, że przez Internet? Napisaliśmy do siebie raptem kilkanaście not, po czym przerzuciliśmy się na listy i teraz mi powiedz, że tradycyjna epistolografia jest mało romantyczna, to chyba wrzucę tę resztę papierów od Ciebie  do pieca. Zima nadchodzi, przyda się podpałka.

Pamiętasz chociaż te noty? Masz przecież wciąż do nich dostęp, ja usunąłem konto. Czarowałem Cię jak nieziemskie stworzenie? Ano, możliwe, sama powiedziałaś, że mam lekkie pióro, wielce pochopne  do podobnych zabawek. Tylko kto kogo na koniec dnia oczarował? Opętałaś mnie, ot co. Na psa budę zdało mi się moje kuglarstwo, skoro słowa Cię nie przekonały. Ile to razy prosiłem Cię o te noty, lubię sobie nostalgiae causa powspominać stare, dobre czasy, kiedy tak harcowaliśmy razem jak kotek z myszką, nie myśląc na razie o konsumpcji. No nie wysłałaś mi ich, okrutnico. Sam jestem temu winien? Haha, a to dobre. Do wina (winy) przejdę później, nie uprzedzaj faktów.

Nie obawiaj się jednak, pamiętam jeszcze coś-niecoś z tych not. To mianowicie, że na własny użytek i dla Twojej wymagającej przyjemności ochrzciłem Cię mianem Niesamowitej. Nie udawaj, że nie kojarzysz, bo Ci nie uwierzę.  Akurat wtedy czytałem siermiężnie „Sein und Zeit” Heideggera, dosypałem trochę Derridy i puf!, narodziła się  Niesamowita. Nie, nie bredzę. Chodziło o to, że jesteś tą „Niesamowitą”, bo dekonstruujesz moją rzeczywistość, ilekroć mam z Tobą do czynienia, czyli wówczas codziennie. Już znajdowałem się pod Twoim przemożnym urokiem, wiedźmo, i co na to powiesz, że tak podobało Ci się Twoje nowe imię, że pytałaś mnie o nie w każdym liście.

A listów rzeczywiście było od cholery, jak już zacząłem bazgrać, to nie mogłem przestać. Strona za stroną, godzina za godziną, ciężarówka papierosów. Nie mogłaś nadążyć z odpisywaniem, leniwa lwico salonowa. No chyba że właśnie był u Ciebie któryś z Twoich dawnych gachów, przepraszam, „Wielkich Miłości”, jak ich tytułowałaś, o czym oczywiście nie mieszkałaś mnie na bieżąco informować, żeby mi dowalić. Na co liczyłaś? Że mnie zniechęcisz, odstręczysz, zniesmaczysz sobą? A czy ja byłem wówczas Twoim partnerem albo kochankiem, żebym miał stawać co rano u Twojej klamki, żebrząc o kawałek ciała? O nie, nie zaprzeczaj, w końcu długopis i szeleszczące karty zatryumfowały nad naprężonym członkiem. Gdzie są teraz te Twoje miłości, nikogo nie widzę, jakoś nie walą drzwiami i oknami do Ciebie. Zostałem tylko ja po ponad dziesięciu latach , wierniejszy od zagłodzonego i skopanego psa. Dotąd czara goryczy nie przebrała się, widocznie bardzo zręcznie smarowałaś miodem ten piołun, że niczego nie poczułem. Ale zagalopowałem się, wracam do meritum, czyli do przeszłości, czy Ci się to podoba, czy nie.

No to o listach. Przez długi czas była to główna pożywka mojej z Tobą znajomości. Nie durne smsy, nie maile, których nienawidzę pisać, bo nie w smak mi stukanie na klawiaturze i ślepienie w monitor, co robię teraz przez Ciebie. Zobacz, na jakie cierpienia mnie wystawiasz, ciemiężycielko. Listy, tak, w kratkę lub w linie, na cierpliwym papierze, A4 lub A5, od lewej do prawej i odwrotnie, Kamasutra może się ze swoją ofertą schować. Przypominasz sobie, jak pisałem Ci tak długie epistoły, że nałożyłaś mi wędzidło w postaci limitu dwudziestu stron A4? Ów wygodny dla Ciebie kondom na zbytnią potencję mojego długopisu skutecznie doprowadził tylko do tego, że pism było więcej i częściej. Czy o to Ci chodziło, nie wiem, ale masz za swoje. Racja, kilkaset stron tego będzie, nic tylko wydać ku uciesze gawiedzi albo zakopać. Kto wie, może za kilkaset lat ktoś je odnajdzie i podda badaniom pod tytułem: „Twórczość epistolograficzna ludzi początku XXI wieku”. Będziemy wtedy mogli wykonać wspólnie salto mortale w grobie. Mieści Ci się to wszystko jeszcze w kufrze w Twoim pokoju, gdzie zwykłaś kreślić do mnie parę słów na swoim pozytywistycznym sekretarzyku? A, rzeczywiście, słuszna uwaga, zapomniałem wspomnieć, że czyniłaś to zawsze w dezabilu. Mam tego nie pisać, bo młodzi nie znają słowa? A co mnie miałoby to obchodzić? Tak, jakbyś Ty rozumiała wszystko, co do Ciebie pisałem. Nie poniżej pasa, moja droga, sama wyznałaś na swoim blogu, o którym jeszcze uczynię wzmiankę, że czasami potrzebowałaś słownika, bo nie znałaś danego terminu, nie bądź przeto teraz hipokrytyczna.

Mógłbym więc napisać, że obecnie wszystkie te listy są na psa urok (pies towarzyszy mi dziś nieustannie, jak widzisz), ale trzymaj je tam przez wzgląd na Twoje perwersyjne rozrywki, bo może weźmie Cię kiedyś na przeczytanie wszystkiego en bloc. Weekend z głowy. Na razie dosyć o listach, bo muszę w końcu przejść do naszego pierwszego spotkania, które przypieczętowało ostatecznie mój los. Innym razem jednak, na razie czekaj, niewierna Penelopo i pruj to „dziewicze” płótno.

No to o spotkaniu. Co? Dlaczego mam tego nie wyciągać? Jak o wszystkim, to o wszystkim, moja droga. Mam Cię tak nie nazywać? A, cicho tam. Spotkaliśmy się zatem razu pierwszego gdzieś we wrześniu Roku Pańskiego 2009. Byłem chudszy? Możliwe. Ty też. Co to ma do rzeczy? Dziwne, że przytyłem, skoro wyssałaś ze mnie tyle energii, wampirzyco. Ale nieważne. Pokpiłem sprawę, bo pojechałem do Ciebie Intercity. Osiem dych za bilet z Warszawy do Łodzi, co to jest? Ceny z księżyca. A propos, ta herbaciarnia nazywała się „Dwa Księżyce”, pamiętasz? Jak zawsze potem, spóźniłaś się potwornie. Żeby sobie umilić czas, puściłem się w zwiady. Wtedy jeszcze lubiłem szlajać się tam i ówdzie, zaś nieszczęsny traf skierował moje kroki na ulicę Piotrkowską. Boże. Za dużo czerwonej cegły, te hale pozamieniane na kluby, ohyda. Nie mówię, że Warszawa to klejnocik architektury, nienawidzę jej jeszcze bardziej z komuną wystającą zza każdego rogu, ale cegła po prostu mnie odpycha, bardziej niż duża płyta. Na szczęście w końcu powiadomiłaś mnie, że jesteś i czekasz. Jako gentleman nigdy nie pozwalam kobiecie oczekiwać zbyt długo, popędziłem przeto przez tramwajowo-autobusowe kłębowisko, pośród tłumu Lodzermenschów i Lodzerfrauen, by nareszcie trafić pod właściwy szyld. Wchodzę, stremowany jak dzieciuch, bo w listach niemalże wyznaliśmy już sobie dozgonną miłość,  a Ty sobie siedzisz w głębi jak gdyby nigdy nic i wypatrujesz swojego adoratora. No to jestem. Nie wiem, jakie wrażenie wywarł na Tobie mój wygląd, w końcu ja już wiedziałem, jak wyglądasz ze zdjęć na stronie. Ambiwalentne? Ale wymyśliłaś. No to Ci powiem, że Ty też na początku nie trafiłaś w mój gust, chociaż uwielbiam krótkowłose kobiety. Szkoda, że teraz je z takim uporem zapuszczasz, lepiej Ci w krótkich. Ta, co mnie to obchodzi.

Chyba jednak nie było ze mną tak źle, bo przytuliliśmy się i po raz pierwszy poznałem Twój zapach. A potem? Zdaje się, że wpadłem w słowotok, zawsze gadam jak najęty, gdy jestem zdenerwowany. O niczym, tak, small talk, w moim wykonaniu seryjny. Nie smakowała mi ta herbata, szczerze mówiąc. Ty parzysz lepszą, to Ci przyznam. W ogóle w parzeniu się jesteś mistrzynią. Dobra, dobra. Następnie tramwajem do Ciebie do domu. Miało się już ku wieczorowi, niebezpiecznie tak wałęsać się po ulicy. Ogromne masz to swoje zamczysko, ze dwie rodziny 2+2 bez problemu by pomieściło, a tu raptem tylko Ty.

Żebym to ja jeszcze pamiętał dokładnie, o czym rozmawialiśmy. Widocznie o niczym ważnym, skoro nie wiem. Musiałem skupić się na Twojej twarzyczce wypowiadającej słowa, niskim czółku, drobnych usteczkach i błękitnych oczkach, w które wpatrywałem się zuchwale. W końcu przestałaś gadać i tak siedzieliśmy, zaglądając sobie w duszę. Kto pierwszy odwróci wzrok? Nikt. Aż łzy mi wówczas napłynęły do oczu, bo ciało odmawiało posłuszeństwa, mimo że umysł narzucał swoją wolę. Pierwsza wtedy wzięłaś moją dłoń i zamknęłaś w swojej. Jak to nie? To akurat pamiętam doskonale. Zaczęłaś mi mówić tym swoim powolnym, powabnym i przytulnym głosem, jak bardzo się cieszysz z naszego spotkania, że mam piękne oczy i że masz nadzieję na wiele lat spędzonych razem. Tu się akurat nie pomyliłaś. Gdy już Twoje szafiry  opuściły moje szmaragdy, pora była odpowiednia na sen. Na sen, ta, myślał by kto. Co się okazało? Nie masz łóżka, bo niedawno dopiero wprowadziłaś się do tego domu. Wcześniej mieszkali w nim rodzice. Pomyślałem sobie: cóż, na podłodze chyba spać nie będziemy. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby spać osobno, już oplotłaś się wokół mnie i przydusiłaś swoją niesamowitością. Nie, nie przesadzam. Materac musiał wystarczyć i koc, pojawił się jednak kolejny problem: brak ogrzewania. Kominek jest, ale nie działa. Dopiero się wprowadziłaś i tak dalej. Zimno zaś było tego dnia jak cholera. Trudno. Jak więc za dziada-pradziada, ciało do ciała. Zaraz wracam.

Mam taką zasadę, o której Ci nigdy nie powiedziałem, że nie dopuszczam seksu na pierwszej randce. Nie śmiej się, to wcale nie jest takie głupie. O tym też Ci nie powiedziałem, że miałem kilka takich randek przed tą z Tobą (wybacz owo podłe określenie) i zawsze „non consummatum est”. Wiem, wiem, że czekałaś na łacinę, co jednak poradzę, wyuczony język. Nie kochaliśmy się więc tej nocy, choć przyznaję się otwarcie, byłem jak najbardziej gotowy do eksploracji Twojego ciała, napięty jak struna, zanim wyda dźwięk i zapewniam Cię, że nie byłby to wówczas dźwięk fałszywy. Dawałaś mi wszelkie znaki niebios i ziemi, że też pragniesz zbliżenia, połączenia, wypełnienia. Nie dałem Ci go, nie wtedy. Otrzymałaś tylko namiastkę późniejszych eskalacji wrażeń. Co mam na myśli? No przecież to ja zapytałem Cię o świcie, jeszcze zaspaną, czy mogę Cię pocałować. Wdzięcznie było widzieć, jak prostopadle wędruje Twoja główka na znak zgody. Nie pamiętam, ile razy zwarły się nasze usta i zatańczyły języki. Wyobraź sobie teraz owe legiony dużo młodszych od nas ludzi, którzy gżą się w najlepsze bez ładu i składu, co świadczy tylko o prawdziwości starodawnego porzekadła: „zaczynać od dupy strony”. Tymczasem ja w czasie naszego spotkania zapytałem, czy mogę Cię pocałować! Chyba nie odmówisz mi taktu i szacunku dla Ciebie, której nigdy nie chciałem traktować jako pożywnego kąska na głód żądzy albo poprawiającej humor komplementatorki. Nadszedł jednak poranek i trzeba było się zwijać, tym bardziej że zaraz przyszła Twoja babcia i trochę głupio by było, gdyby zastała nas w łóżku, ze mną pochylonym nad Twoją twarzą. Dość niewygodna pozycja, trudno wytłumaczalna, nie uważasz? Potem jeszcze się raz pocałowaliśmy, taki łabędzi śpiew podczas napisów końcowych. Następnie uraczyłaś mnie pierwszy i ostatni raz rozpaćkaną jajecznicą (no wiesz co!), po czym na dworzec i do zobaczenia za trzy lata. Tak minęło nasze pierwsze spotkanie, dzień wrześniowy przed wiekami.

Bardzo mnie ciekawiło Twoje ówczesne  podejście do mnie, w zasadzie to pragnąłem je poznać jak nic na świecie.  Napisałaś mi w jednym z listów z tego okresu (cytuję z pamięci, bo było to jedno z tych pism, które oddałem później na pastwę płomieni): „Cieszę się, że mogę być dla Ciebie pięknym kwiatem, mimo że dopiero co woziłam gruz”. Zaspokajałem Twój nigdy syty egoizm? Być może, teraz możesz to rozumieć, jak chcesz. Przypomnę Ci jednak coś jeszcze. Nie wiedziałem wtedy, że seks zajmował w Twoim życiu tak ważne miejsce. Przekonałem się o tym dobitnie, gdy zaraz po naszym spotkaniu poinformowałaś mnie, oczywiście listownie, że po moim odjeździe zaprosiłaś do siebie jednego ze swoich dyżurnych zaspokajaczy, który bardzo chętnie ugasił Twoje pragnienie, wywołane przeze mnie. Byłem wtedy na stypendium w Berlinie, daleko, ale zapewniam Cię, że zwaliło mnie z nóg. Że to niby dla mojego dobra, żebym sobie nie robił nadziei i tym podobne kocopoły. Dlaczego kocopoły? Bo w tym samym liście napisałaś mi dalej, żebym z Ciebie nie  rezygnował. Co to znowu? Co za wańka-wstańka? Głupia zabawa, nie wspominając o kosztach. Te zaś były wysokie, zapewniam Cię, przynajmniej po mojej stronie. Nie dość, że nikogo tam nie znałem, to jeszcze osoba, którą obdarzyłem uczuciem, chciała się na mnie wypiąć. Do dzisiaj nie wiem, co chciałaś przez to osiągnąć. Sama nie wiesz, a to bardzo wygodnie z Twojej strony. No, nieważne. Słucham? Aha, wtedy był dla mnie dobry moment, żeby odwrócić się od Ciebie. Zrezygnować. Dlaczego tego nie zrobiłem? Cóż, sam nie wiem.

W ogóle nie pamiętam, co Ci odpisałem. Może nic? Zatkało mnie, usta wyschły na tyle, że nie mogłem wymówić słowa i wysechł tusz w długopisie, żeby cokolwiek Ci skreślić. Napisałaś wówczas do mnie ponownie, tak sama z siebie, co zdarzało Ci się bardzo rzadko. Widocznie zrozumiałaś, że pospieszyłaś się i było Ci przykro. Mów sobie, co chcesz. Będziemy się tak wzajemnie wybielać aż w ogóle znikniemy z pola widzenia. Czy o to jednak chodzi? A więc napisałaś do mnie ów list, w którym było o wożeniu gruzu, stawianiu Cię na piedestale, wygładzonej mistrzowską ręką Myrona czy Praksytelesa, o Heideggerowsko-Derridowskiej Niesamowitości oraz wszystkich towarzyszących epitetach, metaforach i alegoriach. Oto jesteś dumna, że masz takiego Wspaniałego Dalekiego Rozmówcę (odtąd mój stały tytuł na lata), który wizualizuje i przetwarza Cię na tysiąc sposobów, powołuje do istnienia konstrukty, służebne wobec Ciebie i otwiera Ci oczy na nieznane światy poetycznych uniesień. Czy jakoś tak. Pamięć mnie zawodzi. Znowu więc byłem cały Twój. Wciskałem Cię cierpliwie i skwapliwie pomiędzy XIX-wieczne, niemieckie tłumaczenia Tacyta (gotyk jest straszny), zawsze znajdowałem czas na napisanie do Ciebie paru słów, to jest paru stron i wydawałem rozrzutnie euro ze skąpych zasobów stypendialnych, na poczcie zaś pani nieodmiennie wiedziała już, gdy zjawiłem jej się przed okienkiem, że ma być na cito i sofort. Można powiedzieć, że wszystko wróciło do normy, wilk syty i owca cała. Co jednak, jeśli wilki pożarły owce i przyodziały się w ich skóry? Na podobnym błogostanie przepędziłem czas wygnania, jak nazywałem moją berlińską eskapadę, co zaś zastałem po powrocie, napiszę Ci następnym razem. Nie, nie wiesz, co było potem. Pisałaś i czytałaś listy, wtedy jeszcze komponowane własnoręcznie, ale rzeczywistość zaczęła się w końcu rozbiegać z sielanką, jaką roztaczałem przed Tobą na papierze. Może byłem nieszczery, a może tak bardzo męczył mnie gnój i nędza, w które zamieniło się moje życie po powrocie, że chętnie wstępowałem wieczorami w ową „rajską dziedzinę ułudy”, gdzie hasaliśmy sobie w najlepsze po łące, trzymając się za ręce jak dzieci w zerówce. No nie gadaj, że znowu sobie wymyślam, masz taką łąkę za domem w tej Twojej mieścinie, może być więc i ta. W sumie racja, nie robiliśmy tego jeszcze na trawie, ale nie musisz prowokować, bo próżny Twój trud. Kiedyś nie musiałaś się trudzić? Kiedyś nie. Teraz nie wiem, czy na złotogłowiu chciałbym to z Tobą zrobić. Zresztą o czym my tu w ogóle mówimy? Ale kręcisz. Idę.

 

Część druga: Chaos.

Zwykle powrót do miejsc i ludzi znanych i emocjonalnie bliskich jest pożądanym, oczekiwanym wydarzeniem, tym bardziej gdy wraca się z zupełnej, bezpłodnej jałowizny. Zwykle, ale nie tym razem. Rodzina oczywiście wprost nie mogła się doczekać, kiedy znowu będę dokładał się do rachunków, zaiwaniał w przeróżnych pracach okołodomowych tudzież będę po prostu dostępny, a nuż coś okaże się tak niesłychanego, że mój udział w tym będzie koniecznością. Gdy więc pojawiłem się tylko w naszej wiejskiej „posiadłości”, od razu wyczułem to przychylne napięcie, niemy zarzut, że aż tak długo mnie nie było, całe pół roku, a tu tyle w tym czasie nawarstwiło się śmego i owego. Absolutnie nikt nie pytał, jak mi poszło, wciąż bowiem w mocy było sakramentalne pytanie: „A po co ci w ogóle ten doktorat?” Skoro więc poczułem ponownie w nozdrzach zastałą woń nędzy tutejszych stosunków, ciemnoty i zabobonu, braku chęci do czegokolwiek i szerszej perspektywy, naszła mnie szybko myśl, że być może czas się wynosić. Konia z rzędem temu, kto dowiedzie, jak tego dokonać, gdy brat od pomocy w codziennym ogarnianiu tego syfu woli polować na okoliczne sarenki, przepuszczając na to środki zarobione na czarno, matka zaś, powtarzająca jak mantrę wielce pogodną frazę o własnej rychłej śmierci, spędza dni na pochłanianiu prawd naświetlanych jej przez ekran telewizora? Trudno walczyć z takim wiatrakiem, który niczego nie napędzi, a młóci tylko bez sensu powietrze. Pisałem Ci o tym w jednym z listów i tak, ubolewałaś, oj ubolewałaś i współczułaś. Dalej jednak w tym samym liście poinformowałaś mnie z nieskrywaną radością, że oto w Twoim życiu pojawił się nowy mężczyzna, jak mu tam było? Acha, Paweł. Że niby nie dorasta mi do pięt wiedzą i, powiedzmy, ogładą, ale to naprawdę odpowiedzialny człowiek, drewno na zimę porąbie, trawę skosi. Pewnego razu nawet dałaś mi tę możliwość poznania go osobiście na stacji na Śródmieściu. Rzeczywiście, kawał chłopa był z niego, przy nim ja to liliput. Jedyne, co mnie szczerze rozczuliło, to kiedy mi napisałaś, że poznałaś go na czacie. Nie wiedziałaś? No to już wiesz. Na czatach zwykle bywają sami odpowiedzialni ludzie, ten zaś mógł jeszcze pochwalić się znaczną masą mięśniową, nieomal ideał. Nie, nie jestem zazdrosny po tylu latach, ale rozumiem Twoją ówczesną, palącą potrzebę bycia z kimś. Pewnie i z kimkolwiek. Może to z mojej strony nikczemne, ale przeważnie zadaję sobie przy okazji takich związków pytanie: „Ile to potrwa?” Ile więc potrwało, pamiętasz? Bardzo dobrze, trzy miesiące. Na tyle starczyło Ci cierpliwości, żeby wysłuchiwać co dzień dyrdymałów i banałów, udawać zainteresowanie samochodami, piłką nożną i wszystkim, czym samiec par excellence zwykł jest się pasjonować.

Co to widzę? Pewnego pięknego dnia przybywa list od Ciebie, w którym opisałaś mi w podobny sposób to, co powyżej i wyznałaś niemal z płaczem, że tak bardzo brakuje Ci mojej niepokojącej inteligencji, zajmującego stylu i gierek, które nierzadko wywoływały w Tobie zawroty głowy. Pamiętam, że zadałem Ci wtedy bardzo proste i logiczne, jak mi się wydawało, pytanie, czego Ty właściwie lub kogo szukasz. Twoje zachowanie bowiem przypominało mi miotanie się ćmy wokoło świecy, który zwierz owszem, lubi światło i ciepło, lecz przezornie trzyma dystans, żeby nie spłonąć. Zaproponowałaś spotkanie. Nie byłem doń zbytnio chętny, bo zgrzytało mi wówczas potężnie na uczelni i majaczyło na horyzoncie widmo pożegnania się z doktoratem, bo nie dotrzymywałem terminów z uwagi na opisane wyżej perturbacje rustykalne. W końcu jednak się zgodziłem, tak, jeszcze jedno wotum, tym razem w postaci nieźle zapowiadającej się kariery naukowej, złożone na ołtarzu Twoich zachcianek i chuci, czytaj: miłości, jak wówczas miałem wszelkie dane mniemać. Zanim przejdę do owego drugiego zwidzenia się, dodam tylko, że doktorat poszedł się żenić, a ja z deszczu pod rynnę dostałem posadę krytyka literackiego.

Było to w styczniu roku 2013, drugie podejście. Różnica w stosunku do pierwszego była zasadnicza: obecnie nie był to już rekonesans, obwąchiwanie się i gapienie na Ciebie w bezmyślnym zawieszeniu, formułowanym w pełnym zachwytu „jak ona pięknie pluje”, lecz mozolne dobywanie twierdzy. Tyle że nie Ty byłaś tą fortecą, w której hula zimny wiatr i nie grają surmy, lecz ja. Wypełniała mnie rezerwa i brak wiary w szczerość Twoich intencji, tych mianowicie, które pozwoliłyby mi uznać się za kogoś więcej dla Ciebie nad kuglarza i seksualnie dopuszczalne intermezzo pomiędzy kolejnymi Wielkimi Miłościami. Mówiąc prosto, nie miałem humoru i byłem zmęczony tymi wybrykami. Przy całym swoim oczytaniu, erudycji i wystylizowaniu, które tak Ci zawsze imponowały, jestem człowiekiem prostym i na końcu dnia wyglądam prostych komunikatów. Stąd przez cały czas trwania naszego spotkania wyczekiwałem na właśnie taki komunikat, określenie status quo i wyznaczenie planu na przyszłość. Natomiast z Twojej strony otrzymywałem nieustannie te same sygnały, które neutralny obserwator rozszyfrowałby natychmiast jako znamiona dozgonnego i zabójczego uwielbienia. Słowa piękne i ulotne, bogata frazeologia, pocałunki skradzione z chyba wszystkich na świecie erotyków, zapachy, spojrzenia, dotyk. Zmysłowa omnipotencja.

Ileż zmian! Najbardziej zauważalna: ogromne, rozłożyste łoże. W kącie przycupnięty pozytywistyczny sekretarzyk, na którym zapewniłaś bez cienia fałszu, że powstaną jeszcze setki listów. No i kominek, do którego zresztą sam rąbałem drwa. Tak, też to potrafię. Usiedliśmy więc przy trzaskającym ogniu, objęci jego przytulnym żarem i sobą nawzajem. Komunikat, moja droga, tylko powiedz, czekam. Mówisz, że życie nauczyło Cię bycia praktyczną, a nie dialektyczną. Ok. No to nie doczekałem się. Rozpoczęłaś za to swoje czary i byłem bardzo bliski obłędu. Nawet jednak, gdy wszystkie zmysły poczęły grać unisono, nie doszło do ich pomieszania i nie podarowałem Ci w końcu tego, czego tak pragnęłaś, na co pracowałaś od momentu, gdy wyszedłem z pociągu. Nie potraktowałem Cię jak kurwy. Słucham? Widzę, że słownictwo cokolwiek Ci się zdesublimowało. Po prostu nie mogłem. Nie było komunikatu, nie dałaś mi tego, czego ja chciałem, dlaczego więc ja miałem coś dawać? To transakcja wiązana, związek partnerski na równych prawach, a nie wszystko i nic. Jedyne, co Ci wówczas dałem, to do myślenia. Tu się z Tobą zgodzę. Byłem pierwszym mężczyzną, który odmówił Ci seksu. Co za zasługa. No, dzisiaj można już się tylko z tego śmiać. Śmiech przez łzy? Ze łzami masz rację.

Muszę powiedzieć, że była to najwygodniejsza podłoga, na której przyszło mi kiedykolwiek spać. Poszłaś do swojej komnaty i nie zauważyłem, żeby odszedł Cię sen. Nota bene strasznie chrapiesz, obserwacja nad wyraz cenna zważywszy, że nigdy później nie miałem okazji jej poczynić. Ja oczywiście nie zmrużyłem oka, nie zaserwowałaś mi także żadnej lektury, spędziłem przeto noc na błądzeniu wzrokiem po powale jadalni i zastanawianiu się, czy rzeczywiście dobrze zrobiłem, podając Twojej cielesności tego wieczoru czarną polewkę. Bardzo ślizgały się moje poglądy, to zachęcając do wstania i obdarzenia Cię towarzystwem w łożu, to przykuwając do desek w pozycji leżącej. Odegnałem od siebie tę batalię złego i gorszego i wybrałem opcję trzecią, czyli wyszedłem na zewnątrz. Zapaliłem, czego nienawidzisz, tak, tak, usiadłem na krześle i zatopiłem się w myślach. Było dość chłodno, w końcu styczeń, ale jakoś nie zauważyłem. Miałaś rację, niebo u Ciebie jest doskonale bezgwiezdne, do czego jeszcze wrócę. Powiedziałem.

Rano nie było już pocałunków, jak ostatnio. Udzielił Ci się chyba ów chłód, który przywlokłem ze sobą z ogrodu. Niedługo była pora odjazdu, poczekałem jednak cierpliwie te wieki, które spędzasz pod prysznicem. Ot i całe widowisko czy raczej jego brak, bez fajerwerków, erupcji wulkanów i upojeń płynami ustrojowymi. Nie napisałem Ci pierwszy listu, nie wspomniałem słowem o tym spotkaniu. Może wciąż czekałem na ten cholerny komunikat? Wolałbym go usłyszeć, niż zobaczyć, ale pozostawiłem Ci wolną rękę. Ta zaś długo nie próżnowała.

Po powrocie rzuciłem się w wir nowej pracy. Przez pierwsze miesiące byłem autentycznie zafascynowany tym, co robię. Zetknięcie z literaturą żywą, możliwość jej zgłębiania i rozważania, gdy dotąd przechadzałem się tylko pośród umarłych posągów, jakkolwiek pięknych i nieśmiertelnych, to jednak niemych. Zastygłe od wieków pisma zamieniłem na tryskający zdrój świeżej krwi. Pisałem Ci o tym często i gęsto w tym początkowym okresie mojej krytykanckiej działalności, nie będę się więc rozwodził. Wiesz doskonale, że co mnie najpierw zaledwie łaskotało, mianowicie wszystkie te rygorystyczne wytyczne, jak wzorcowo zajmować się dziełem, co musi znaleźć się w artykule, a czego unikać, które słowa są premiowane, a za które grozi dywanik, zaczęły mnie w końcu uwierać, by wreszcie zupełnie zohydzić mi to zajęcie. Pocieszałem się jednym – zarobkami, na tyle wysokimi, że powzięty niegdyś plan autoeksmisji z krajobrazu pól i lasów, wbrew ogólnej tendencji w narodzie, stał się bardzo realny. Nadarzyła się doń zresztą wyśmienita okazja, choć powiązana z niewypowiedzianym wręcz bólem. W połowie roku zmarła nagle moja matka. Wylew. Przyczyna śmierci mnie nie zdziwiła, w mojej rodzinie wszyscy zwinęli się albo na zawał, albo z powodu wylewu. Podobno błękitna krew, widać jednak i ta szuka ujścia. Zastanawiam się, co mnie powali. Rodzicielka była jedyną nicią, wiążącą mnie z tamtym domem i kiedy ta nić została przecięta, odpadłem. Brat spotkał w końcu wybrankę serca ze wsi obok i pracował usilnie nad spłodzeniem potomka. Zaraz więc po postawieniu krzyża nad matczyną mogiłą upomniałem się o moją część za dom i wyniosłem się do Warszawy. Zakupiłem kawalerkę w jednej z południowych dzielnic, w której gniję do dzisiaj i zacząłem wieść życie aspołecznego kursanta na linii: mieszkanie-praca. Jedyną słodycz, pozwalającą przełykać z jako takim smakiem głodne kawałki, które serwowałem codziennie w moich krytykach, była podówczas gorączkowa pisanina listów do Ciebie, a jak już powiedziałem, nie pozostawałaś dłużna. Tak też przepychaliśmy się epistolograficznie przez jakiś czas, bodaj kilka miesięcy, może pół roku, zanim wreszcie nie dojrzałem do złotej myśli pokrytej patyną, że może to dobry moment, aby pomnożyć sztukę do trzech. Wtedy bowiem, wedle wieści gminnej, udaje się. Przystałaś zadziwiająco chętnie. Co w tym dziwnego? Ano to, że odkąd się poznaliśmy, po raz pierwszy miałaś operować na obcym gruncie, to jest moim, w nie swoim mieście i domu i miałem wszelkie powody mniemać, że wydatnie przyczyni się to do osłabienia mocy Twoich czarów i uroków. No chyba się pomyliłem, ale o tym zaraz, nie bądź taka prędka.

Stanęło na maju 2014 roku, oficjalnym zaś powodem wizyty było zwiedzanie zbiorów Muzeum Narodowego. Pamiętam, że mimo pory roku było tego dnia chłodno, wichura, która nieomal przyprawiła mnie o utratę ulubionego kapelusza. Wszyscy na ulicy wkurzeni niedogodnością atmosferyczną, umykający czym prędzej pod dach, ja zaś sterczę pod stacją PKP, czekając na mojego Godota. Nie podobają Ci się moje porównania? Zapomniałaś dodać, że już nie. A jak inaczej mam określić zjawisko, które pokazało się moim przymrużonym przez nawałę oczom? Pojawiasz się oto na skraju schodów, cokolwiek przerażona warszawską aurą i nie dziwota: skromna bluzeczka, zwiewne spodenki do pół łydki i sandałki, ach te sandałki, których nigdy nie zapomnę! Marna to ochrona dla Twoich filigranowych stópek, niemniej bardzo dziewczęco, choć tak nie w porę. Zaoferowałem Ci mój płaszcz, który po serii oporów i podziękowań w końcu założyłaś. Niech tam, wybrałem Twój komfort zamiast własnej przyjemności obserwowania krągłych powabów, jakimi szczyciła się Twoja figura. Powinienem zaoferować także kapelusz? Moja droga, zbytek łaski, byłaś na to zbyt kobieca, żebym miał Cię tak paskudnie maskulinizować.

W nowych strojach udaliśmy się pośpiesznie z Gierkowskiego dworca Warszawa Powiśle do rzeczonego muzeum. Tu Twój niekryty zachwyt nad eksponatami, które oglądałaś pod każdym kątem z wypiekami na pyzatej twarzy był wprost proporcjonalny do mojej obojętności i nudy. Mogę powiedzieć, że w pewnym momencie stałem się dla Ciebie zupełnie transparentny i wraz z przemierzaniem kolejnych sal, moja niechęć do bycia w tym miejscu rosła. Raz jeden, pamiętam, objawiłem żywszą uwagę, mianowicie gdy wkroczyliśmy do przybytku z malarstwem modernistycznym. Zainteresował mnie szczególnie obraz Józefa Mehoffera pt. „Dziwny ogród”. Nie kojarzysz? A powinnaś. Przecież sama mi go podarowałaś, co prawda w formie plakatowej, gdy już zbieraliśmy się do wyjścia. Powiesiłem go sobie nad łóżkiem i wiesz co? Zdziwisz się, bo wisi tam do dzisiaj, nie wiem w sumie – dlaczego. Kurzy się strasznie, ale z rozmysłem go nie czyszczę. Boję się, że jeśli go zdejmę, załamię się już do reszty, na razie więc przydaje mi się jako respirator.

Nawiązując do łóżka i tego, co mam jeszcze w mieszkaniu, zaprosiłem Cię na zwiedzanie z kolei mojego lokum, na co przystałaś z radością. Serce stopniało mi natychmiast, ręka zaś gotowa była karmić Cię tym, co tylko miała do zaoferowania stołeczna alma mater. Dlaczego ze słoika? Naoglądałaś się tych bzdur o przyjezdnych? Przecież ja nie wynajmuję, tylko mam na własność. Nieważne. Miotani więc wichrem przetoczyliśmy się wartko Nowym Światem (nie było jeszcze wówczas stacji Metro Świętokrzyska), następnie na przełaj do Placu Bankowego (ukłony dla chmurnej statui Słowackiego) i dalej, w mroki Arsenału. Podczas rytmicznego kolebania się pod ziemią, gdy staromodny pan zapowiadał kolejne stacje drogi na południe, zapragnęłaś nagle mnie pocałować. Doskonale wiesz, co sądzę o publicznych umizgach. Wtedy nie wiedziałaś? Chyba żartujesz. Choć może rzeczywiście, dotąd tylko u Ciebie w domu. Dobrze, z tego Cię rozgrzeszam, niech Ci będzie. Pocałować się jednak nie dałem. Ale się wtedy naburmuszyłaś, jak jakiś dzieciak, dziwne w Twoim przypadku. Nareszcie dowlekliśmy się do Ursynowa, znajdującego się w bezpośrednim sąsiedztwie osławionego mokotowskiego Mordoru, gdzie dzień i noc pracuje niezmordowana korpomachina, w jej tryby zaś wkręcone są rzesze drwaloseksualnych jegomościów o aparycji Fiodora Dostojewskiego i płoche kobieciątka, które z sączenia co rano kawy uczyniły już uświęcony genio loci rytuał. Teraz przeto rozpoczęło się nasze właściwe, trzecie już spotkanie, o przebiegu którego, z mojej perspektywy, napiszę Ci następnym razem, bo wiem nazbyt dobrze, że stopniowane przyjemności smakują najlepiej. Nie, nie udławię się nimi, mimo to dziękuję za miłe życzenia.       

Ledwo zamknęły się za nami drzwi, obsypałaś mnie gradem pocałunków, przycisnęłaś do ściany, zaś Twoje ręce puściły się samopas ku pożądanej przygodzie. Nigdy jeszcze nie widziałem Cię aż tak wygłodniałej, nawet ostatnim razem zaledwie przycupnęłaś przy mnie w kocim, zalotnym oczekiwaniu na ruch z mojej strony. Nie musisz teraz wyrzucać sobie głupoty, nic mi po niej. Odsunąłem Ci wtedy i zapewne nadzwyczaj idiotycznie musiało zabrzmieć moje pytanie, czy nie jesteś może głodna. Dałaś się jakoś okiełznać, pokazałem Ci mieszkanie. Skrzywiłaś się nieco widząc łóżko. Przyznaję, jednoosobowe, nijak ma się do Twojej iście monarszej łożnicy, ale to w końcu mieszkanie kawalerskie, czego chcesz. Niczego Ci nie ugotowałem, w tej sztuce cechuje nas zgodna nieznajomość tematu, musieliśmy się więc posiłkować jadłem zamówionym. Następnie zaproponowałem wino, białe wytrawne. I tak przechadzałaś się po pokoju z kieliszkiem w dłoni, ja zaś obserwowałem Twoje ponętne ruchu z bezpiecznej odległości stołowego blatu. Zatrzymałaś się przy regale z książkami, która zawierała wszystkie moje dawne zdobycze bibliograficzne, jakie zdołałem unieść z wiejskiego przybytku. Szczególnie zainteresowały Cię wydania krytyczne klasyków łacińskich, wdzięczny rządek jednakowo wyglądających tomików. Odwróciłaś się nagle do mnie i powiedziałaś z uśmiechem na ustach: „Jestem ciekawa, jak to brzmi”. Tak, dokładnie tak. Na moje pytające spojrzenie dodałaś: „No, chciałabym żebyś poczytał mi coś po łacinie. Ale tylko poezję. Masz jakąś?” „Czy mam?” - zaśmiałem się pod nosem i podszedłem do regału, wskazując palcem właściwe miejsce, gdzie gnieździła się ciżba poetycka – „Do wyboru, do koloru, moja droga, od I przed do V wieku po Chrystusie. Wybieraj.” Zmrużonymi oczami zaczęłaś wodzić po okładkach i w końcu wyciągnęłaś: Caius Valerius Catullus. „Może być?” – spojrzałaś na mnie tak pięknie i przymilnie podając mi książkę, że byłem nieomal gotów przeczytać Ci ją całą. Zamiast odpowiedzi, wziąłem butelkę ze stołu, ująłem Twoją dłoń i powiodłem do łóżka, gdzie położyliśmy się, oparci o ścianę, twarz przy twarzy, i zacząłem pokrótce wykładać Ci, kim zacz był ów Katullus, o jego nieszczęśliwej miłości do niejakiej Klodii, nazywanej przezeń Lesbią, miłości od szczytów uwielbienia ku dołom rozpaczy i pogardy. Jakże cokolwiek profetycznie, nie uważasz? No proszę Cię, mądry Polak po szkodzie? Więcej banałów. Dalej.

Wybrałem Ci kilka jedenastozgłoskowców falecejskich (ale zrobiłaś oczy na tę nazwę, nie wypieraj się), wyrecytowałem i obserwowałem, jak spijasz słowa z moich ust. Zaiste, magiczny to język. Kiedy skończyłem czytać i tłumaczyć zarazem, poczułem się trochę nieswojo, bo zauważyłem, jak Twoja twarz zamarła w bezruchu, z zawartymi powiekami, w oczekiwaniu na więcej. W podobny sposób przerobiliśmy trochę Owidiusza, Marcjalisa, Propercjusza i Auzoniusza. Przy okazji opróżniona została cała butelka. Podziękowałaś mi długim, namiętnym pocałunkiem i stwierdzeniem, że nie miałaś pojęcia, jakie to wszystko piękne oraz że mnie podziwiasz, ponieważ potrafię to czytać. Skwitowałem Twój zachwyt całkiem szczerym pytaniem, po co to dzisiaj komu potrzebne. Nie dałaś za wygraną i odpowiedziałaś, że to wyjątkowy dar, podobnie jak ja. Zabrakło mi argumentów, co doprowadziło z kolei do naturalnej konstatacji, że gdy słów nie stało, należało przejść do czynów. Ze zdumieniem zauważyłem, że nie jesteś już tak gorejąca, jak raptem kilka godzin temu. Pomimo niejakiego upojenia i rozkojarzenia, zdobyłaś się na wyznanie, że chciałabyś, aby ze mną było zupełnie inaczej, niż z innymi, którym zawsze bardzo się spieszyło i zanim na dobre wszystko się zaczęło, już leciały napisy końcowe. Chyba się ze mną zgodzisz, że był to Twój najlepszy seks w życiu, misterium dopełnione dopiero nad ranem, mimo braku owego jasnego komunikatu z Twojej strony. Co mam Ci powiedzieć, prześladuje mnie do dzisiaj. Ech.

Następnego dnia już Cię nie było. Momentalnie zbrzydło mi wszystko: żałosna egzystencja w miejskiej szarzyźnie, do której tak swego czasu mnie ciągnęło, praca, którą już od dawna miałem w jawnej pogardzie i myśl, że muszę do niej wracać wpędzała mnie w najczarniejszą otchłań rozpaczy, nade wszystko zaś widok zadowolonych z życia ludzi. Uznałem, że przyszła pora na pewne uporządkowanie spraw. Rozpocząłem od rezygnacji z dotychczasowej orki zawodowej i będąc chwilowo na bezrobociu, wziąłem się do pisania prezentu na Twoje urodziny. Napiszę o nim, dlaczego nie? Masz go jeszcze? Wiedziałem, że tego akurat się nie pozbędziesz. Jesteś na to zbyt egoistyczna, cóż, trudno nie przyznać Ci racji. Był nim bowiem pięciostronicowy panegiryk, napisany po łacinie gęsim piórem (skąd wziąłem? Moja tajemnica) na pergaminie, związany w zwój i umieszczony na aksamicie w szkatułce. Cieszyłaś się z niego jak dziecko i choć ni cholery nie rozumiałaś, o czym jest, bo rozmyślnie nie dołączyłem tłumaczenia, wiedziałaś tyle, że zawiera w sobie wszelkie pochwały pod Twoim adresem. Dopiero o wiele później sam Ci go przeczytałem i przełożyłem, ale o tym innym razem. Jak wszystko, to wszystko, wspominałem o deskach, nie próbuj więc mnie powstrzymać. Ślęczałem nad nim z miesiąc, gdyż przy całej mojej wspaniałości nie pamiętałem już niektórych słów i zwrotów, a skoro był dla Ciebie, starałem się o najwyższą jakość produktu finalnego. Podczas pisania dostałem zresztą propozycję pracy w międzynarodowej korporacji, którą w końcu przyjąłem, bo trzeba od czasu do czasu coś jeść. Miłość bowiem nie zdołała nakarmić mnie na długo, Ciebie zaś nawet jeszcze krócej, bo zaraz po swoich urodzinach wykręciłaś mi taki numer, że klękajcie narody. Tak, chyba wyraziłem się teraz dość nieprecyzyjnie. Nie mogłaś mi niczego wykręcić, bo kim ja dla Ciebie byłem? Wracamy znowu do fundamentalnego pytania, wańki-wstańki i tego, co nieustannie podszeptywało mi, żeby uważać Cię za zwykłą kobietę, pełną przywar i słabości, daleką od owej anielskiej cudowności, w którą moja wybujała świadomość starała się Ciebie wtłoczyć, wbrew zdrowemu rozsądkowi. Ponownie, po Heideggerowsko-Derridowsku, zdekonstruowałaś niesamowicie mój świat pozornego bezpieczeństwa i zwodniczej pewności, wywołałaś potężny wstrząs, z którego z wielkim trudem zdołałem się otrząsnąć. Dokonałem tego bez Ciebie, na mniej więcej dwa lata zniknęłaś mi z pola widzenia. Stałem się zajęty i odkryłem, ku własnemu, niekłamanemu zdumieniu, owo arcanum imperii, że można być zakochanym w kimś innym, niż Ty oraz być przez tego kogoś kochanym. O tym jednak kiedy indziej, na razie chyba masz dość. Nie? No to bardzo mi przykro, bo ja i owszem.

Edytowane przez Gość (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Dobre, Ithiel. 

 

No jeszcze... 

 

To też niezłe. 

 

Jeno chyba powinno być "myślałby". 

 

 

Dzięki za te opowieść. :))) Justyna. 

 

A jeszcze:

 

 

"Ciało do ciała, usta do ust i nigdy wiecej nie smuć sie już..."  Autor tekstu Marcin Siegieńczuk, muza: Dieter Bohlen (Modern Talking).

 

Pozdrawiam. Justyna. 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Cholernie intymne, osobiste, jednocześnie wciagające wspomnienia.

Nie umiem chyba odnieść się do opisywanych zdażeń, a może inaczej - nie chcę się do nich odnosić. Czuję, że nie mam prawa, nie jestem wszak adresatem wypowiedzi. 

Odzuwam współczucie, bo identyfikuję się po trosze z podmiotem poprzez liczne analogie z własnego życiorysu.

Z pozdrowieniem i uściskiem dłoni.

 

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dla mnie to osobiste notatki, które świetnie się czyta,

zazdroszczę ostrego, wprawnego pióra.

 

Ale osobiście miałabym wielkie opory z publikacją czegoś podobnego.

A gdybym (hipotetycznie) była adresatką tego tekstu,

czułabym się cholernie nieswojo.

 

Co nie zmienia mojej opinii - tekst bardzo dobrze napisany,

narracja jest wręcz uzależniająca.

 

Pozdrawiam :)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...