Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Tabak. Czarcie (poetyckie) ziele albo Cygańskie Lato


Rekomendowane odpowiedzi

 

Cygańskie - bo rzewne i rozbłękitnione. Tam gdzie styka się horyzont z ziemią, obie strefy grodzi świetliście kobaltowa i szafirowa kreska. W powietrzu i powietrzem porusza pomarańczowo złota, trudna do opisania i niemożliwa do zdefiniowania, sucha jak gaza, jak pierwszy zwiędły jesionowy liść - mgiełka. A przecież nadal oraz wciąż bardzo jest jasno: z niebieskim zielono i przeźroczyście; "transparentnie". 

Mimo że w mojej Gminie bezustannie umierają betonowane łąki, to jednak na przełomie lipca i sierpnia, zawsze pod lazurowo rozzłocony wieczór znów nimi w Mieście zapachnie. Zapachnie samo z siebie, gdyż - wspomagana nieodległym halnym - promieniście otwierająca się przestrzeń, zwróci niebawem woń wszystkich, kwitnących na żółto, lipcowo sierpniowych ziół połączonych z zapachem (złoto) owocujących sadów. Zaś jeszcze później, kiedy powolutku na nieboskłon wysunie się cieniutki i bledziutki nowik, dodatkowo zapachnie źródlanym zimnem i świeżym, studziennym chłodem, po tym jeszcze: rozgrzanym piaskiem i rozchodnikiem; nadto: mimozą, różowym makiem plus frezją z żonkilem (tak!). Bądź odwrotnie. Cygańskie lato powolutku pocznie rozwijać swoją wirtualną prędkość, mimo iż jego "wozy kolorowe" już od prawie półwiecza butwieją po różnych szopach i skansenach. 

Półmetek lat pięćdziesiątych: dzień i pogoda identyczne do powyższego opisu, z tym wszak wyjątkiem, że wtedy wokoło rozciągały się żółto-niebieskie od wrotyczów, rumianków bodziszków i nawłoci, łąki. A ja, lnianowłosa i cienkonoga dziewuszka bawię się w najlepsze przed jednym z najbardziej reprezentacyjnych, nazywanym willą, domów wielickich, dlatego że Rodzice wyprawili się po coś do odległego i wielkiego Krakowa, zostawiając mnie na przechowanie u życzliwych Znajomych - właścicieli owej baśniowej posesji.

Zajadając prosto z krzaka białe i różowe porzeczki czuję się niewymownie błogo; Pani najładniejszego w Wieliczce domu, z sekatorem w spracowanej ręce, drepcze na swych kaczych nóżkach wokół jakichś uschłych gałęzi, zaś na z lekka zachwaszczonym przed willą klombie, obok samo wysianych kosmosów - ponętków zbity kłąb czerwonych niczym poduszkowy wsyp, kwiatów zebranych w rozpierzchłe wiechy zapachniał mi czymś i znajomym - i bliżej nieokreślonym. 

I oto zaraz na zakręcie tej na poły ogrodowej, na poły wiejskiej ulicy coś niespiesznie zaturkotało, zawiało końską wonią potu, nawozu oraz sików tożsamych z zapachem gryczanego miodu. I oto zza bardzo bliskiego horyzontu wysunęło się coś na kształt panoramicznego, malowanego pastelami obrazka, które żadną ilustracją nie było, ale jak najbardziej żywą oraz realną ludzką gromadą. 

Moja Opiekunka chwytając się wszystkimi rękami za przepaściste kieszenie roboczego fartucha surowo mi zakazała wychodzenia na ulicę, i w ogóle nie zwracania na "nich" żadnej uwagi. Może bym posłuchała, gdyby nie jeden szczegół: obok jednego z wozów taboru majestatycznie i niespiesznie maszerował wąsaty, niczym późniejszy Prezydent-elektryk RP, niski, śniady i baryłkowaty jegomość w kapeluszu. Dzierżąc, bardziej z przyzwyczajenia aniżeli z chęci batożenia swoich cierpiących na nadwagę, koników, zakończony czerwonym pomponem, bicz; w zębach natomiast ściskał krótką, zgrabną fajeczkę. Na obłym brzuchu Papy-Roma dyndał gruby, złoty łańcuch od kieszonkowego zegarka. 

Kiedy wieczorem relacjonowałam Rodzicom swoje spostrzeżenia, Tata od razu doszedł do nader konstruktywnego wniosku, że "Cygan pewnie musiał komuś gwizdnąć ten zegarek, może nawet naszym Znajomym?"
[A ja w tej samej chwil widzę przeskakującego przez cokolwiek sfatygowane ogrodzenie najładniejszej wielickiej willi antałkowatego "Cygana", który - jakby nigdy nic - nie bacząc na nerwowe reakcje Gospodyni wchodzi bezceremonialnie przez otwarte okno do jednego z pokojów jedynie po to, by ściągnąć leżący na widocznym miejscu złoty zegarek z dewizką...]

Mama (uprzednio postukawszy się wymownie w czoło) stwierdziła, iż z pewnością nie było to żadne prawdziwe złoto, ale double[1] . 
Było nie było, mimo to dodatkowo nadmieniłam o niezidentyfikowanym przeze mnie zapachu: kadzidlanie słodkawym, kwiatowo niebieskim oraz korzennie cierpkawym... 
Rodzice zgodnym duetem orzekli, że tak wieczorem pachnie tytoń. 

Do 11 lutego 2008 roku bardzo lubiłam zapach dobrego tytoniu, szczególnie intensywnie przypominającego się swoją (papierosową) wonią w porze schyłkowego lata. 
Broniłam palaczy z godną podziwu determinacją, zwłaszcza gdy co pewien czas z sercem rozpłakanym słuchałam ckliwo romantycznej piosenki Pani Hanki Ordonówny o - ulatniającej się niby dymek z papierosa - miłości. 

Do 11 lutego 2008 roku twierdziłam z całym przekonaniem, że palenie tytoniu nie musi od razu kojarzyć się ze smrodem machorki, emanowaniem rozgrzanych niemyciem ciał oraz parowaniem niepranych ubrań, także trupim zaduchem niewietrzonych pomieszczeń. Zresztą tabakową nutę posiadają pewne eleganckie męskie kosmetyki i wielce wytwornym jest też kolor tabaczkowy, czyli jasnobrązowy. Woń wykwintnych cygar albo błękitny fajkowy dymek (prawie identyczny z tym, jaki według mego rozeznania ulatniał się z fajki Roma) wnętrzom mieszkalnym przydają wiele ciepła, życia i subtelnego uroku. 

N. b. tytoń zawsze miał więcej wrogów niż przyjaciół, chociaż przez pewien czas uchodził za panaceum, co regularność stolca sprawuje, wysusza zbędne w organizmie wilgotności, kataru pozbawia i że go warto do rozmaitych celów przydawać, wyczytałam w jednym z osiemnastowiecznych poradników typu kalendarz gospodarstwa domowego. 

Inny z autorów tak zwanych przewodników gospodarskich, Jerzy z Bukowca Szlichtyng, w swoim wydanym w 1650 roku dziełku pt. "Nauka jako o dobrym także o złym używaniu proszku tabakowego" stwierdził, co następuje: 

"[przydatny w] boleści i ciekłości głowy (...) w kaduku[2] albo ciężkiej chorobie paraliżu, w apoplexiej albo w szlaku, in sapore[3], albo w twardym i ciężkim zaśnięciu, w zawrocie głowy, w katarze, rymie [?]" jednocześnie zalecając przy stosowaniu tegoż konsultacje z medykiem. 

Słynna była staropolska tabaka klasztorna, wśród nich doskonała "bernardynka" kowieńska czy wielce ceniona przez konsumentów tabaka wytwarzana u Ojców Paulinów na Jasnej Górze. Jednak w dobie panowania króla Augusta III Sasa wszystkich producentów tabaki zakasowała mieszkająca w Warszawie Włoszka nazywana Syrakuzaną, którą to tutejszy ludek przechrzcił na Srajkozinę; i ta właśnie Syrakuzana do handlu wprowadziła nowy rodzaj tabaki, a mianowicie: tabakę granulowaną lawendową i pergamutową [bergamotową] zaprawioną pomarańczowym olejkiem, informowali Ksiądz (pamiętnikarz) Jędrzej Kitowicz oraz znawca staropolszczyzny - Zygmunt Gloger. 

Podążając tropem enuncjacji tychże, po śmierci Srajkoziny jej obie córki zamężne za polskimi szlachcicami odsprzedały tytoniowy interes swoim dwom krajanom: Piotrowi Bizesti i Antoniemu Fontanie. Po krótkim okresie prosperity, informuje wielebny Kitowicz, parobek któregoś z wymienionych producentów - z powodów sobie wiadomych - doniósł komu (nie)trzeba, iż jego chlebodawcy "mieszają do niej popiół palony z trupich kości, włosy końskie drobno strzyżone, urynę ludzką i bobki końskie tudzież koperwas [szewskie czernidło]".

Wręcz posądzeni o czary kupcy sporo się musieli nabiedzić zanim "wywiedli się oni z trupich kości, włosów i limonij [jabłek] końskich, iż takowych ingredyjencyj nigdy do tabaki nie potrzebowali". 

Inny ówczesny encyklopedysta - Ksiądz Benedykt Chmielowski[4] głosił w "Nowych Atenach", że ten sam tabak mózg chędoży, humory z ciała wyprowadza, Powoli suszy człowieka, od zarazy broni powietrznej, natomiast Jakub Kazimierz Haur w dziełku z 1693 roku przestrzegał i zalecał: 

"Tych czasów (...) różnego stanu ludzie zażywać chwycili się tabaki (...) który ten czyni i sprawuje skutek, że zbytnie wyciąga z głowy wilgotności (...) znacznie w człowieku wysusza i nasienie w nim niszczy i psuje, i niesposobną sprawuje potem w małżeństwie powinność (...) za czym nie rzecz i nieprzyzwoita tego małżonkom zażywać, chyba tym będzie potrzebniejsza, którzy się do czystości (...) obligowali, bowiem przez takową jakokolwiek uskromić się mogą prezerwatywę". 

Od 11 lutego 2008 roku z przyczyn Panu Bogu, mojemu Super_Aniołowi Stróżowi i jeszcze kilku drogim memu sercu Osobom, wiadomych, wraz z panami Janem Andrzejem hrabią Morsztynem i Jakubem Teodorem Trembeckim na biedną roślinę poczęłam spuszczać wszelkie mi dostępne słowotoki jadowite. 

Z uciechą wielką czytam jak np. w Imć Morsztynowej satyrze "Na tabak do Piotra" Poeta urąga: 

Smrodliwe ziele, o ziele śmiertelne, 
Tyś nad zaduchy szkodliwsze piekielne, 
Nad arszeniki, i twój dym szkarady 
Przechodzi zmyślnych aptek jady. 
O straszne głowy - nie głowy, lecz kadzi 
Szkockie, których ten zaduch nie rozsadzi! 
(...) 
I tobie, jeśli kiedy zechcesz, Pietrze, 
Lubo dymnego, lub co go Żyd zetrze, 
Niech ci dziewczyna luba przed tą wonią 
Umknie ust i twym zasłoni się dłonią, 
I w najgorętszej na łóżku potrzebie 
Leży z daleka i zadkiem do ciebie. 

Jaśniepańskie jazgoty hrabiego są jednak niczym wobec rozpaczliwych ujadań innego polskiego poety doby baroku w osobie Pana Jakuba Teodora Trembeckiego (1643 - ok. 1719 - 1720). 

Autor ów w nader zgrabnym poemaciku "Na tabakę wiersz od Polaka Polakom tylko ofiarowany"[5] tak rozhulał się w swoich inwektywach, że nie wszystkie z jego strof nadają się do dosłownego przytoczenia. 
Wedle opowieści Pana Trembeckiego, Pluton - władca inferna ogromnie cierpiał z powodu dusz zanieczyszczających mu (gdzie popadnie) jego dziedzinę. W końcu, po długich medytacjach wpadł na wielce desperacko-ryzykowny pomysł, by te (oczywiście dusze), naturalną przymuszone potrzebą, fizjologii czyniły zadość poza piekłem. A że tymczasem na zewnątrz, niemal na wprost hadesowych wrót, zamiast praktycznych łopianów wyrósł sobie tytoń, przeto co wieczór otoczone piekielnymi strażami: 

"Pod tym drzewem usiadłszy owe nędzne kupy 
Jego liściem zas...e ucierają d..y" 

by następnie (mniej więcej raz na sto lat) kiedy nieszczęsne dusze opuszczały siedzibę pokuty, aby rozpocząć na ziemi swój nowy żywot, wówczas cienie handlujących tytoniem Szkotów-domokrążców wspomniawszy sobie tę krzewinkę: 

"Chcąc, aby się czym światu z piekła przysłużyły, 
Srogą moc tego liścia w rury nakręciły 
I przezwały tabaką a dla lepszej chwały, 
Którym liściem swe zadki dusze ucierały, 
(...) 
I odtąd ten swój towar brzydki, lada jaki, 
Szkoci zwykli przedawać za przednie przysmaki, 
Jeszcze gdy jej nad zamiar w swoich budach mają, 
Żeby się zdała świeża zawsze na nią szczają 
I tak to sławne ziele z g....m pomieszane, 
Musi być jeszcze nadto szczyny odwilżane, 
(...)
O brzydcy śmierdziuchowie, którzy takie smrody 
Zbywacie ludziom, godni śmierdzącej nagrody. 
Żeby was pod wychodki za nogi wieszano 
A jak wy na tabakę, tak też na was szczano 
I jak wasza tabaka ludziom czerni zęby, 
Że jak psu z kałamarza drugim śmierdzi z gęby..." 

Coś przypuszczalnie z ową uryną musiało być na rzeczy, skoro oskarżeni Bizesti i Fontana opowiedzieli sędziemu marszałkowskiemu o sposobie utrwalania tabakowej wilgoci. Niemniej zdaniem biegłych, owa "lipkość" ani ludzkim nosom, ani tym bardziej zdrowiu nie szkodziła. 

Wracając wszak do mego, wyżej opisanego spotkania z romantyką wozów cygańskich, to - zauważyłam (nie bez cichej satysfakcji) - iż wtedy prawidłowo wyłapałam ten zapach niby mi znajomy a w rzeczywistości nieznajomy. 
Unoszący się z fajki Papy-Roma dymek pachniał bowiem zielem cygańskim, czyli bieluniem dziędzierzawą, pospolitym ruderalnym chwastem, obecnie bardzo tępionym, ponieważ - analogicznie do botanicznej nazwy[6] - jest to roślina narkotyczna, dodawana do mieszanek przeciwastmatycznych, a także przerabiana kiedyś na papierosowy tytoń. To bardzo bliski krewny innej subtropikalnej datury[7] z identycznej rodziny psianek, czyli tej samej grupy, co kwitnąca na klombie świętej pamięci moich Znajomych, nikocjana, która wraz z maciejką, rezedą, floksami, georginiami (o cierpko gorzkiej woni i posmaku surowizny) z delikatną nasturcją i innymi roślinkami - rozkoszą nosa dla rozmaitych nocnych "marków"[8] pachniała tak jak w 1785 roku napisał Ksiądz Jan Krzysztof Kluk w "Botanice dla szkół narodowych": "Zapach roślin tężej słyszeć się daje czasu chłodno-wilgotnego, jako po rosie w wieczór..." 

PRZYPISY: 

[1] Tombak (przyp.aut.) 

[2] W opętaniu (przyp. aut.) 

[3] W sensie "wzmocnienia (lub podkreślenia) smaku" (przyp. aut.) 

[4] Benedykt Joachim Chmielowski herbu Nałęcz (ur. 20 marca 1700 w Łucku, zm. 7 kwietnia 1763 w Firlejowie) - polski ksiądz katolicki, kanonik kijowski, pisarz dewocyjny, autor Nowych Aten, pierwszej polskiej encyklopedii (1754-1764 (zob.: Wikipedia) 

[5] Zob.: "Wirydarz poetycki" z rękopisu wydał Aleksander Brueckner (Lwów 1910-1911) 

[6] Synonimy: "dędera", "diabelskie ziele", "pindyrynda", "świnia wsza", "świńska wsza", "tondera", "tyndera", "tondra" (przyp. aut.) 

[7] Łacińska nazwa bielunia-dziędzierzawy brzmi Datura stramonium 

[8] Słowo pochodzi od "mary", czyli zjawy, a nie imienia (przyp. aut.)

 

 

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...