Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Sezon zielonych jabłek


asher

Rekomendowane odpowiedzi




Już połowie lekcji wiedziałem, że nic z tego nie będzie. Pani rysowała na tablicy budowę pantofelka, a ja na kartce bardzo poważną bitwę między Indianami, a Armią Czerwoną. Wojownicy ukrywają się za skałami, trzymając w pogotowiu łuki i winchestery. Rosjanie jadą im na spotkanie traktem, uzbrojeni w dwa czołgi i kilka plutonów doskonale wyszkolonych ludzi. Indianie nie mają szans, ale ponieważ bohaterską śmierć mają we krwi, nawet im przez myśl nie przechodzi, żeby stchórzyć. Wyczekują do ostatniej chwili, pozwalając podejść bliżej oddziałowi rozpoznawczemu. Wódz daje znak i zaczyna się. Pierwsza salwa z karabinów i łuków zmiata zwiadowców, ale reszcie udaje się ukryć się za osłoną czołgów. Odpowiedź jest straszliwa. Pociski z dział dziesiątkują czerwonoskórych. Szybko dochodzą do wniosku, że muszą zaatakować. Wskakują na konie i cwałem ruszają na spotkanie przeznaczenia. Raz po raz wybuchy powalają ich razem z końmi, a strzały z ręcznej broni maszynowej dokańczają dzieła. Mała grupka przedziera się w pobliże czołgów i zachodzi od tyłu przyczajonych żołnierzy. Wywiązuje się walka wręcz...
Ostry dzwonek zaśpiewał nam ulubioną melodię. Pani kazała na następny raz poczytać o jamochłonach i puściła nas wolno. Zmiąłem niemiłosiernie pokreśloną kartkę i wybiegłem radośnie na korytarz. Nie ma w życiu dwunastolatka nic przyjemniejszego od końca lekcji. Zajrzałem do ubikacji. Kilku chłopaków już paliło, bo od progu buchnęło mi w twarz gryzącym dymem. Młodsi pochowali się w kabinach, starsi stali przy oknie, spokojni i pewni siebie. Bez namysłu dołączyłem do nich. Niech się kryją gówniarze.
Mało kto ze starszych miał Klubowe. W większości ćmili Popularne, plując tytoniem na wszystkie strony. Nie kryjąc poczucia wyższości, pośliniłem filtr, potem z namaszczeniem przypaliłem peta.
- Nic nie dygasz, młody? - spytał jeden z ósmoklasistów.
- A co mi mogą zrobić?
- Napiszą ci uwagę w dzienniczku - odparł i wszyscy wybuchli szyderczym śmiechem.
- A niech piszą. Stary kupuje mi fajki na kartki. Zwisa mi to.
Znów poskutkowało. Więcej się nie czepiali - mało - wyczułem w ich postawie odrobinę szacunku. Mieliśmy ze starym układ. On mi brał Klubowe niby na handel, ja mu oddawałem kartki na słodycze, za które kupował przydział wódy. Zaciągałem się spokojnie, podsłuchując o czym mówią chłopaki. Oczywiście nawijali o panienkach. Dowiedziałem się, że Monika z 8 b ma duże cycki i fajny tyłek, a Kryśka jest płaska jak deska. Nie bardzo łapałem, po co to mówią, ale musiało to dla nich ważne, bo stali się nagle nerwowi i mocno poczerwieniały im twarze. Dzieciaki z kabin dawno skończyły pośpieszne ćmienie, ale my mieliśmy w zwyczaju dopalać do końca. Fajki kosztują, nie wolno ich marnować. To przecież ceremonia. Nie godzi się ćmić peta ukradkiem i w pośpiechu. Dlatego zaciągaliśmy się powoli, głęboko, jak jacyś ważni goście albo arystokraci.
Nagle drzwi otwarły się z hukiem i do ubikacji wpadł facet od ZPT. Był wielki jak dąb i wszyscy się go bali. Na widok jego potężnych ramion zrobiło mi się mdło, ale starałem się trzymać fason do końca. Tylko nogi dygotały mi zdradliwie - całkiem jak u mojego starego.
- Kogo my tu mamy? - rzekł nauczyciel ze złośliwym uśmiechem - Marczak, Podolski, Kaczmarek - spojrzał na mnie i mocno się zdziwił - A ty, misiu, czego tu szukasz?
- No, gadam se z chłopakami - bąknąłem niewinnym głosem, a pet za plecami zaczynał przypiekać mi dłoń.
- Do kibla te papierochy! - ryknął - I do klasy! Raz!!!
Upuściłem swojego i lekko przydeptałem stopą. Zobaczył! Złapał mnie za ucho. Moje wielkie „radary” ciągle przyciągały czyjeś dłonie, zawsze ktoś miał ochotę się nad nimi poznęcać. Facet od ZPT skręcił prawe tak mocno, że mogłem sobie pooglądać brudny sufit.
- Nie masz odwagi się przyznać, to pal w kabinie - syknął złowrogo i wreszcie mnie puścił.
Chłopcy kolejno czmychali cichaczem. Zostałem z nim sam na sam i omal nie srałem w portki. Na szczęście odezwał się dzwonek i wściekłość facetowi przeszła. Popchnął mnie do drzwi, aż odbiłem się od futryny. Wkurwiony do nieprzytomności wypadłem na korytarz i od razu odbiłem w prawo, żeby zniknąć mu z oczu. Miałem z nim teraz lekcję, ale po tym wszystkim wcale nie zamierzałem się zjawić. Tylko taka zemsta przychodziła mi do głowy. Porwałem tornister spod klasy i ukryłem się na schodach. Po chwili wszyscy uczniowie znikli w salach i hol opustoszał. Na palcach zbiegłem na dół. Z szyderczym uśmiechem rozepchnąłem wahadłowe drzwi i stanąłem jak wryty. Przed wrotami wyjściowymi czekała ta palantka – dyrektorka. Triumfowała. Cieniutka, niczym struna, w za dużych okularach, o jędzowatej twarzy i długim nosie, zawsze kojarzyła mi się z miotłą. Wrażenie to pogłębiał wiszący na jej ramionach żakiet.
- Gdzie się wybierasz, uchatku? – przezwisko, jakie mi nadała, zawsze wymawiała krótko i ostro.
- Bardzo mnie boli głowa - symulowałem z przejęciem - Zwolniłem się.
- Jakoś wytrzymasz. Marsz z powrotem do klasy!
- Spokojnie – mruknąłem, obracając się na pięcie.
- No już! - pogonił mnie jadowity głos, w którym pobrzmiewały echa zwycięstwa - Jesteś cwany, ale mnie nie oszukasz.
-Tak ci się zdaje, głupia kurwo...
W tej chwili bym zwiał, choćby po jej trupie, ale na szczęście istniały lepsze sposoby. Wróciłem na korytarz i bez pośpiechu wspiąłem się po schodach. Doskonale wiedziałem, że będzie tam czekać, aż nie zniknę jej z oczu, a potem pójdzie sprawdzić, czy dotarłem do klasy. Na półpiętrze rzuciłem się biegiem. Nie w stronę klasy, tylko do kibla. Z rozpędu wskoczyłem na parapet i szarpnąłem skrzydła okna. Skok z pierwszego piętra był dziecinadą, ale tylko zsunąłem się po rynnie i pobiegłem wzdłuż murów do parkanu, który oddziela teren naszej szkoły od „Czwórki”. Przeciąłem szkolne boisko i przez dziurę w płocie wydostałem się na ulicę. Roześmiałem się tak głośno, że pizda musiała usłyszeć w swoim gabinecie. Nikt mi nie będzie rozkazywał!!! - wrzasnąłem.
Obszedłem „Czwórkę” ulicą Maggi i luźnym krokiem ruszyłem Ściegiennego w dół. Obleśny gmach ‘Dwójki” miałem po prawej. W oknach jaśniały żarówki, w salach nauczyciele produkowali się, by wbić wiedzę w puste głowy swoich uczniów, prymusi zabierali głos i zarabiali cenne punkty. Nudziło mnie to jak diabli. Wolałem mieć więcej luzu, a potem nadrobić wszystkie zaległości za jednym zamachem. Mama tego nie umiała zrozumieć. Stary chyba też. Oboje, na zmianę odprowadzali mnie rano pod szkołę, robiąc mi straszny obciach przed kumplami, którzy specjalnie czekali na rogu, by polać ze mnie do woli. Pokładali się ze śmiechu, gdy czerwony jak burak, dreptałem przy swoim rodzicielu w stronę szkoły. Oni tymczasem wybierali się na wagary: nad zaporę w Wapienicy, na basen albo pokraść owoce. Albo na Lotnisko, gdzie stoją ruiny spalonego domu Tykiego i jest parę hektarów pola do zabawy. Tak mnie to gryzło, że w mig nauczyłem się, jak starych przechytrzyć. Ich czujność słabła w miarę, jak ja spisywałem się lepiej. Już po tygodniu odprowadzali mnie tylko pod wrota szkoły i przez parę chwil czekali, czy nie dam nogi. A potem wracali do swoich spraw. Nie mieli pojęcia, że szkoła ma dwa wejścia ani, że mogę zjechać po rynnie z kibla na pierwszym lub drugim piętrze. Wchodziłem więc głównym wejściem, przecinałem korytarz i już byłem na boisku. Tam przez dziurę w płocie przełaziłem na „Listopadówkę”, czyli ulicę 11 Listopada i dołączałem do kumpli. Byłem już w piątej klasie i sam chciałem za siebie decydować.
Przechodząc obok kościoła ewangelicko-augsburskiego prawie wpadłem na młodą siksę, która uczyła nas chemii. Ostro skręciłem i uskoczyłem za jeden z krzaków magnolii, jakie rosły na placu między szkołami. Serce mi waliło, dyszałem ciężko, kurczyłem się ze strachu. Nagle przyszła mi do głowy całkiem rozsądna myśl, że ten mój lęk jest trochę na wyrost i skoro jestem taki cwany, nie powinienem się bać. Bez namysłu zrobiłem test. Wyszedłem z krzaków i spokojnie ruszyłem w jej kierunku. Minęła mnie zamyślona, jakby była z innego świata, wcale nie zwracając uwagi na to, że przechodzę obok. Zaśmiałem się triumfalnie. Im dłużej zastanawiałem się na zasadami funkcjonowania świata, tym łatwiej dochodziłem do wniosku, że to ja nim władam, a nie on mną.
Bardzo lubiłem tę wolną przestrzeń, która ciągnęła się od ulicy Ściegiennego aż do obdartych tyłów budynków przy Waryńskiego i usytuowanych obok garażów. Obejmowała kilka starych kasztanowców, a potem już tylko trawiasta połać, gdzie grywaliśmy czasem w piłkę, a starsze chłopaki i menele popijały wino. Po drugiej stronie Waryńskiego stały dawne mury obronne. Biegła między nimi Kręta, rażąca powyginanymi prętami balustrady i wybojami. Jak zawsze wspiąłem się na murek, przeskoczyłem pręty i przez skwerek zrobiłem sobie skrót. Przy śmietniku, z tyłu piekarni trafiłem parę butelek po piwie. Zgarnąłem je i już byłem na Rynku. Spodziewałem się zastać któregoś z chłopaków na ławkach, ale widziałem jedynie emerytów z psami. Czyżby wszyscy byli w szkole? Zwariowali czy co?
Oddałem butelki w MHD i minąwszy Mocca Cafe, znikłem w bramie, gdzie mieścił się salon gier zręcznościowych. W półmroku pełnym przytłumionych, kolorowych świateł było pięć, sześć osób. Wszyscy w zacięciu podrygiwali przy prymitywnych wajchach, próbując wygrać nierówny bój z maszyną. Raźnie podszedłem do okienka i rozmieniłem swój niewielki kapitał na pięciozłotówki. Moje ukochane Jo-Jo było wolne. Z pietyzmem wsunąłem monetę i odczekałem, aż maszyna osiągnie stan gotowości. Gra polegała na tym, że miało się przed sobą kilkanaście układów kostek i kulkę. Tą kulką należało wykosić wszystkie kostki i nie nadziać się na żadne ze zwierzątek stojących na drodze. W razie kraksy, piłka rozpadała się na małe piłeczki i w asyście szyderczego śmiechu spadała na dół.
Szło mi, jak z płatka. W końcu byłem najlepszy. W krótkim czasie opanowałem tę czynność do tego stopnia, że wszystkie wpisy zagarnąłem dla siebie. Pogoniłem też starego mistrza, który przede mną nie spotkał takiego leszcza. Początkowo podjął walkę, ale kiedy się okazało, że jest za cienki, więcej się nie pojawił. To było wspaniałe uczucie - pogonić dorosłego faceta i samemu zająć tron.
Po paru chwilach otoczył mnie wianuszek gapiów. Podnieconymi głosami komentowali moje wyczyny, a ja z dumą wysłuchiwałem określeń: mistrz, przegość, facet nie do zdarcia itp. Grę tak zaprogramowano, że po przejściu wszystkich układów, zaczynała się od nowa, więc teoretycznie można było grać w nieskończoność. Któregoś dnia za jedyne pięć złotych grałem bez przerwy przez sześć godzin, aż mi się znudziło i odpuściłem. Nawet do mojego najsłabszego wyniku nikt nie był w stanie się dobrać.
W pewnej chwili ktoś roztrącił gapiów, a ja zamiast kolejnego układu, ujrzałem ciemny ekran.
- Co jest, kurwa!? - wrzasnąłem i odwróciłem szybko głowę.
To był Olek, facet z salonu gier. Chyba się połapał, że przeze mnie gra jest mało dochodowa, bo wyłączył mi w połowie.
- Dlaczego pan wyłączył? - spytałem już spokojniej.
- Bo mi się podobało...
- Przecież zapłaciłem!
- Inni też chcą grać - skwitował i odszedł beztrosko.
- Żal ci, co? - mruknąłem za nim - I tak grałem ze dwie godziny.
Rozejrzałem się za inną grą, ale nic mnie nie potrafiło tak nie cieszyć. Rozegrałem szybką rundę w Packmana, po czym przeniosłem się na Peryskop. Niestety, tam grało się o wiele krócej. W końcu zabrakło mi kasy. Szybko doszedłem do wniosku, że trzeba coś wymyślić. Jakiś dzieciak potrząsał flipperem w kącie salonu. Podszedłem cicho i przypatrywałem się jego żałosnym wysiłkom. Kiedy stracił ostatnią bilę, szturchnąłem go w ramię i powiedziałem grubym głosem:
- Wyskocz z dychy!
- Nie mam - młokos od razu skurczył się, jak po praniu.
- A jak znajdę?
- Naprawdę nie mam.
- To pokaż kieszenie.
Szarpał się, ale przycisnąłem go do ściany. Miał trochę drobnych.
- Za karę biorę piątala - rzekłem i ruszyłem do okienka.
Olek pociemniał na twarzy. Wiedziałem, że gdyby mógł, wyrzuciłby mnie na zbity ryj. Nie zauważył jednak, że zabrałem dzieciakowi kasę, więc nie miał się do czego przyczepić. I tak fiut zepsuł mi passę. W ogóle mi nie szło. W ciągu paru minut pozbyłem się pieniędzy i wściekły wyszedłem na korytarz. Ćmiłem peta, zastanawiając się, czy faktycznie wszyscy kumple grzecznie siedzą w szkole, kiedy ktoś nadbiegł korytarzem. Tak mnie zaskoczył, że nie kiwnąłem nawet palcem u nogi. Facet złapał mnie za kołnierz i powlókł, jakbym był workiem ziemniaków. Widziałem tylko wykrzywioną gniewem twarz, a potem spadły ciosy. Walił na oślep, trafiając w ramiona i tył głowy. Więcej mi narobił strachu niż szkody. Później pochylił się nade mną i syknął:
- Zabrałeś mojemu synowi pieniądze. Gdyby twój ojciec miał mi za złe, że zbiłem ci mordę, to pracuję tu niedaleko w Drink-Barze...
Odczekałem kilkanaście sekund i podniosłem się powoli. Nic mi nie zrobił. Tylko trochę poturbował. Ubawiły mnie jego słowa. Mój stary dużo gadał, ale jeszcze nie widziałem, żeby komuś dowalił. Pewnie teraz spał zachlany i śnił, że jest właścicielem winiarni albo monopolowego.






Na wiosnę zawsze rozpoczynały się międzyszkolne zawody sportowe. Nie załapałem się do reprezentacji w piłce nożnej, bo byłem za młody. Grali w niej tylko siódmo i ósmoklasiści, ale i tak zbierali niezłe baty. Mogłem im pomóc. Nie chcieli, to nie. Kiedy miałem dobry dzień, śmigałem z piłką, jak jakiś Maradonna. Mijałem kilku gości i waliłem przepiękną bramę. I tak parę razy po rząd. Kiedy miałem słaby, podawałem do innych i się nie wychylałem, wiedząc, że w razie kaszany, mogę dostać po ryju. Zwłaszcza od tego psychopaty - Stanaszka. On w ogóle nie rozumiał, że to tylko podwórkowa zabawa. Ciężko się z nim grało: i w drużynie, i naprzeciwko. W swojej drużynie lał za straty piłki, w przeciwnej za faule. Tak czy owak, ktoś się załapywał na wpierdol i z bekiem zmykał do domu.
No, więc w piłce mnie nie chcieli. Chcieli mnie za to w lekkiej atletyce klas piątych i szóstych. Wuefiści wyznaczyli mnie do biegania, skakania w dal i rzucania oszczepem. Było nas ośmioro: sześciu chłopaków i dwie dziewczyny. Żeby było po równo - śmialiśmy się po drodze. Na stadionie przy Piastowskiej czekały na nas zespoły z czterech innych szkół. Wyglądali na nieźle wyszkolonych kacapów. Obleciał mnie sportowy strach, że nie poradzę. Nigdy niczego tak naprawdę nie trenowałem, a tu trzeba było stawić czoła naprawdę wyćwiczonym przeciwnikom
Najpierw śmigaliśmy na 100 metrów. Zmieściłem się w pierwszej trójce i zakwalifikowałem do biegu finałowego. Skończyłem jako przedostatni więc skierowali mnie do skoków. W tym czasie nasza Agnieszka wygrała oba biegi na 60 metrów, a Heniek był trzeci na 300. Tak mnie to zdopingowało, że z łatwością przeszedłem pierwszą rundę skoków i znów trafiłem finału. Fakt, że potem byłem ostatni nie miał już większego znaczenia. Po pierwszym dniu zmagań, ekipie kazano wrócić na lekcje. Puknąłem się w czoło i w połowie drogi dałem nogę, by poszukać chłopaków. Siedzieli na Słowackiego, pod domem Adiego. Od razu zauważyłem, że coś przede mną ukrywają. Mieli bardzo zaaferowane miny i niespokojne spojrzenia.
- Co jest? - zapytałem.
- Kurwa, Uszal. Musiałeś teraz przyłazić? - mruknął niezadowolony Adi.
- Trudno. Załapie się na krzywy ryj - wzruszył ramionami Tyki, a Kolombo uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo.
- Maamy Vistulę - zająknął się po swojemu Kodżak.
- Żartujecie! - krzyknąłem z uznaniem - Całą flaszkę?
Nie odpowiedzieli. Dałem Tykiemu Klubowego i od razu się wkupiłem do drużyny. Było nas do tej flaszki pięciu, więc w sam raz. Powiedziałem Kodżakowi, żeby mi ją pokazał.
- Co ty, flaszki nie widziałeś? - zaśmiał się Tyki
Przed oczami mignęła mi pyszna etykietka i bluzka Kodżaka opadła z powrotem. Wymieniliśmy porozumiewawcze uśmiechy. Alkohol wzbudzał w nas niesamowite emocje. Nasi starzy chlali jak opętani, więc nie chcieliśmy być gorsi. Poza tym starsi bracia Adiego i Tykiego byli stałymi bywalcami winiarni i wszyscy w dzielnicy ich szanowali. Ja się ich trochę bałem, bo jako jedyny z całej naszej paczki miałem starych inteligentów, którzy nie zapewniali na ulicy żadnej protekcji. Sznyty i tatuaże były dla nich czymś nieznanym. Dla mnie też.
- Na co czekamy? - zapytałem niecierpliwie.
- Na Gośkę - odpowiedział krótko Adi - Muszę jej dać klucze od chaty, bo nikogo nie ma. Zajebię ją, jak Boga kocham.
W tej samej chwili siostra Adiego pojawiła się na rogu Słowackiego i Laski. Adi zerwał się jak opętany i pobiegł w jej kierunku, wygrażając pięścią. W jednej sekundzie nastąpiło krótkie starcie. Gośka przewróciła go na chodnik i trochę poszturchała, a my wyliśmy ze śmiechu. Zawsze, gdy się kłócili, ona okazywała się silniejsza, ale Adi wygrażał, że już niedługo.
- Kokodżak, spadamy – Tyki klepnął Kodżaka go w ramię.
- Nnnie przeeeedżeźniaj mnie, bo ci przyyyyyyyyyjebię - mruknął Kodżak i ruszyliśmy w stronę Rynku.
- Kusiak! - wrzasnął nagle Kolombo i wszyscy zerwali się do ucieczki.
To nawet nie był dzielnicowy. Oddelegowano go, by ścigał wagarowiczów i młodocianych przestępców. Poznaliśmy go parę miesięcy wcześniej. Ćmiliśmy papierosy u Adiego na podwórku, kiedy niespodziewanie wyszedł z bramy i nas spisał. To był jedyny raz, kiedy widział nas z tak bliska. Zawsze dawaliśmy nogę, ilekroć pojawiał się w zasięgu wzroku. Można go było wypatrzyć z daleka, ponieważ był wysokim blondynem o zimnych oczach i obwisłych ramionach. Biegał bardzo szybko, lecz my szybciej. Pewnego razu biegł za nami przez całe miasto i dopiero po kilkunastu minutach udało nam się go zgubić. Teraz też znikliśmy między podwórkami i tyle nas widział. Postanowiliśmy pójść na „Skarpę”, niedaleko mnie. Było to sztuczne, zarośnięte krzewami wzniesienie, które powstało w miejsce wyburzonego ciągu domów. Pod nią znajdowały się rozległe bunkry, ale nigdy nie udało nam się do nich dostać.
U zbiegu Woroszyłowa i Partyzantów weszliśmy między drzewa „Wzgórza”. Podniecenie nakazało nam wbiec na górę. Zadyszani wkroczyliśmy na ścieżkę między krzewami jałowca i dzikimi drzewkami owocowymi. Po prawej mieliśmy przedszkole i Studium Wychowania Przedszkolnego, gdzie pracowała moja mama. Trochę dalej znajdowało się boisko Zespołu Szkół Energetycznych zakładów„INDUKTA” i budynki Pogotowia Opiekuńczego. Po lewej w dole ciągnęła się ruchliwa ulica Partyzantów, przy której wznosiły się wielkie hale fabryczne. Ze „Skarpy” nieźle było widać dolną część Bielska. Podobno kiedyś to były dwa osobne miasta - Bielsko i Biała, oddzielone od siebie rzeką Białką, ale potem ktoś zdecydował, żeby je połączyć. Nam i tak było wszystko jedno.
W największej gęstwinie ujrzeliśmy jakiś ciemny kształt.
- Pedał!!! - krzyknął Adi, a my podchwyciliśmy komendę.
Dziwny facet w czarnej kurtce rzucił się do ucieczki. Goniliśmy go przez jakiś czas, lecz w końcu zniknął nam z oczu. Pewnie stoczył się po zakrzewionej stromiźnie, żeby być na dole szybciej od nas. W końcu usiedliśmy na betonowym bloku, który swego czasu przywlekły tu menele i głośno dyszeliśmy.
- Otwieraj - poganiał Kodżaka Tyki, on jednak był powolny jak żółw.
Wreszcie Adi wyrwał mu flaszkę z dłoni i walnął łokciem w dno. Przyglądałem się jego fachowym ruchom, nie kryjąc fascynacji. Kolombo wyjął ukradziony w domu kieliszek i Adi zaczął po kolei polewać. Wódka smakowała ostro. Wykrzywiała usta i paliła w gardle. Dopiero po chwili organizm zdołał przyswoić sobie jej treść i zaczęło mi być niesamowicie dobrze. Poczułem fantastyczne rozluźnienie. Uśmiechnąłem się lekko i zobaczyłem, że chłopaki robią to samo. Gadaliśmy o tym, że fajnie by było pojechać nad Jezioro Żywieckie, że można tam pływać, jeździć na rowerach wodnych i kajakach, żeglować. Dużo o nim słyszałem, ale nigdy tam nie byłem. Umówiliśmy się, że gdy tylko zrobi się prawdziwe lato, wsiadamy w pociąg i już nas nie ma. Po drugiej kolejce, konkretnie zakręciło mi się głowie. Odchyliłem głowę do tyłu i spojrzałem w zamazane niebo. Obłoki przypominały gromadę żołnierzy przyczajonych na oddział wroga. Nagle nabrałem ochoty, by wrócić do moich żołnierzyków i rozegrać kolejną mrożącą krew w żyłach bitwę na łóżku.
- Daj zajarać, Uszal - głos Tykiego wyrwał mnie z zadumy.
- Nie masz? - rzekłem zdziwiony.
- Jakbym miał, to bym się nie odzywał.
Dobrze, że tylko on wśród nich palił. Adi, Kolombo i Kodżak brzydzili się fajkami. Musiałem oszczędzać, bo coraz trudniej o forsę. Kombinowałem, jak się dało, ale i tak często byłem zdany na łaskę kumpli, którym powodziło się lepiej. Ostatnio byliśmy z mamą u dziadka i na koniec dostałem w rękę papierkowy pieniądz. W pociągu zobaczyłem, że to 1000 złotych z Kopernikiem! Dziadek chyba myślał, że to 50 ze Świerczewskim, ale w ogóle nie zamierzałem protestować. Zabrałem chłopaków na desery do Delicji na Plac „Pigalle”, a resztę schowałem na fajki. Niestety, kasa topniała w zastraszającym tempie.
- Polej, Adi - poganiał Tyki, wypuszczając kłęby dymu.
Ostatnia kolejka wprawiła nas w stan upojenia. Próbowaliśmy wstać, lecz nogi nie chciały nas nosić. Leżeliśmy więc, tępo patrząc w niebo. Było bosko. Nie wiem ile czasu minęło, zanim Tyki się podniósł i powiedział, że jest głodny. Zrobiliśmy ściepę, by kupić bułki w sklepie na dole. Tylko Adi mówił, że poczeka. Siedział na ziemi ze zwieszoną głową i chrapał jak koń. Częściowo zbiegając, częściowo staczając się ze wzgórza, pobiegliśmy do najbliższego sklepu. Wracając, pogryzaliśmy suche kajzerki. Adiego zastaliśmy w takiej sytuacji, że włos nam się zjeżył na głowie. Właśnie obwiązywał pasek wokół gałęzi i próbował wsunąć głowę w pętlę. Szybko go obezwładniliśmy.
- Puszczajcie, kurwa!!! - darł się na całe gardło - Chcę się powiesić!!! Kurwaaaaaaaa!!!
We czterech przygwoździliśmy go do ziemi. Powoli przestał się szarpać. Po kilku minutach mówił zrównoważonym głosem, że już mu przeszło.
- Co ta Vistula robi z ludźmi – pokręcił głową Tyki - Ja już tego gówna nie piję.
Wszyscy zgodnie przytaknęli i rozeszli się do domów. Jeszcze mnie zarzucało, gdy przekraczałem bramę, ale przed drzwiami dołożyłem wszelkich starań, by wyglądać normalnie.
- No, jesteś wreszcie.
Mama była wykończona. Widziałem to po niej na odległość. Wpuściła mnie i wróciła do zmywania naczyń. Zapytała co w szkole. Opowiedziałem o zawodach sportowych i dodałem, że muszę do łóżka, by nazajutrz znów stanąć do walki. Nie przeszkadzała mi ani nie wpierała kolacji na siłę. Padłem na łóżko. Wpatrywałem się w sufit, który niespodziewanie zaczął wirować. Nie umiałem zaczepić spojrzenia w jednym punkcie. Zamykałem oczy i próbowałem od nowa. Za każdym razem mój wzrok ślizgał się w dół, a sufit rozkręcał się, niczym karuzela. Już wiedziałem, co to jest ten słynny „helikopter”, o którym tyle się mówiło.
Rano wcale nie czułem apetytu, jadłem jednak, bo się przyzwyczaiłem. Mama zawsze przynosiła mi do łóżka kanapki i herbatę. Ostatnio wypijałem ją szybko i prosiłem o jeszcze jedną. Dopiero potem byłem w stanie cokolwiek przełknąć.
Na stadion przybiegłem jako ostatni z naszej ekipy. Wszyscy już się rozgrzewali. Nasza opiekunka - młodsza pani od zajęć plastycznych - pomogła mi się rozebrać i wysłała na trawnik na krótki rozruch.
Razem z Heńkiem przeszliśmy eliminacje w rzucie oszczepem: cała reszta odpadła. Nigdy wcześniej tego nie robiłem, ale pozwolili nam trochę poćwiczyć przed zasadniczą rundą i mogłem udawać zawodowca.. Radziłem sobie jakoś, choć byli lepsi. Ostatecznie wylądowaliśmy w pierwszej dziesiątce. Później zostałem wyznaczony do biegu na 1000 m. Jak się dowiedziałem, trzeba przebiec trzy razy stadion i jeszcze trochę. Pełen zwątpienia wbiłem stopy w specjalne rowki i oczekiwałem na gwizdek. Byłem strasznie spięty. Spowodowałem falstart i wszystko zaczęło się od nowa. Tym razem wystartowaliśmy równocześnie. Na pierwszym okrążeniu uformowała się wstępna kolejność. Biegłem trzeci za rosłym kolesiem z „Trójki”, prowadził jakiś krępy liliput. Instynktownie wyczuwałem, że muszę utrzymywać równe tempo i nigdzie się nie spieszyć. Następny zawodnik był ze dwadzieścia metrów za mną i stopniowo słabł. Przy drugim okrążeniu nic się nie zmieniło, poza tym, że nasza trójka odstawiła całą resztę na bezpieczną odległość. Wpatrywałem się w plecy kolesia z przodu, powoli czując, jak opadam z sił. Zaciskałem zęby, próbując trzymać tempo. Kiedy zaczynaliśmy trzecie okrążenie, ze zdziwieniem stwierdziłem, że kryzys mam za sobą. Odczekałem jeszcze kilkanaście sekund i zacząłem przyspieszać. Zbliżając się do kolesia z „Trójki”, usłyszałem, że ciężko dyszy. To dodało mi skrzydeł. Minąłem go na zakręcie i pomknąłem ku temu, który prowadził. Był blisko, ale czułem, że wciąż dobrze mu idzie. Następny kryzys już łapał mi mięśnie, więc sprężyłem się po raz ostatni. W płucach zaczynało mnie kłuć i zapierać oddech. Na ostatnich stu metrach wyszedłem na pierwsze miejsce. Wygrałem dosłownie o parę kroków. Za metą zgiąłem się w pół i zwiesiłem ramiona. Mój organizm zdawał się oddzielać od mojej woli. Każda jego część pracowała po swojemu, a ja w żaden sposób nie umiałem temu zaradzić. Pani od plastyki wzięła mnie w ramiona, wszyscy wokół wiwatowali i bili mi brawo.
- Mamy złoto!!! – krzyknęła i zaczęła tańczyć.
Nie wiadomo skąd nagle zjawił się ponurak od w-fu. Klepnął mnie w ramię i rzekł z uśmiechem:
- No no, nygusie. Pobiłeś rekord szkoły w swojej kategorii.
Dopiero po chwili zacząłem się uśmiechać, bo dotarł do mnie sens jego słów. Usiadłem na trawie, ale pani szybko poderwała mnie z powrotem.
- Nie wolno ci teraz siadać - mówiła tak ciepłym głosem, że omal nie zapałałem do niej gwałtownym uczuciem - Zaraz wszystko wróci do normy.
Rzeczywiście. Po chwili czułem już tylko żar na policzkach i pot stygnący na całym ciele. Dopiero wtedy pozwoliła mi usiąść i popatrzeć jak radzą sobie dziewczyny. Dowiedziałem się, że jako płeć słabsza, pobiegną tylko na 600 m. Naszą szkołę reprezentowała Monika. Była niemiłosiernie chuda i brzydka, ale podobno umiała nieźle biegać. Niczym mistrz, z wysokości podium obserwowałem jej wysiłki i nawet zacząłem pokrzykiwać, udzielając jej rad. Przez cały czas biegła druga i widać było, że ta przed nią już nie odda prowadzenia. Monika źle wystartowała i już początku straciła kilkanaście metrów. Pod koniec wyprzedziła ją jeszcze jedna zawodniczka. Za metą zaczęła płakać, więc pocieszaliśmy ją jak kto umiał. W końcu trzecie miejsce to też sukces.
Potem nadeszła kolej na sztafetę mieszaną 4 x 300. Miałem biec pierwszy, a za mną Heniek, Marek i Agnieszka jako najlepsza sprinterka w drużynie.
- Czujesz się na siłach? - spytała zaniepokojona pani od plastyki.
- Pewnie - odparłem, choć wcale nie byłem tego pewny.
Wystartowałem bezbłędnie, uzyskując sporą przewagę. Trafiłem na same łamagi. Nikt nie zamierzał mnie ścigać. Trochę mi to podcięło nogi i nie biegłem tak, jak powinienem. Tuż przed metą całkowicie opuściły mnie siły, ale wiedziałem, że to koniec i więcej nie muszę się starać. Oddałem pałeczkę Heńkowi i uwaliłem się na trawniku. Na ten dzień miałem dość. Leżałem i patrzyłem jak idzie Heńkowi. Był gorszy, ale dobiegł do mety z przewagą kilkunastu metrów. Marek ruszył na pełnych obrotach. Wróciła mi część utraconej energii, więc zacząłem go głośno dopingować. Nagle podeszła do mnie zmartwiona pani.
- Jacuś, musisz pobiec jeszcze raz.
- Ale ja nie dam rady – powiedziałem płaczliwie, bo mój organizm na te słowa znów ogarnęła słabość - A co z Agnieszką?
- Załamała się stanem Moniki. Boi się, że też da plamę.
- Jezu, nie mogę - jęknąłem.
- Musisz. Tu chodzi o honor Twój, Drużyny i całej Szkoły.
Marek był już w połowie drogi. Ścigał go jakiś chudzielec w potarganej koszulce. Darłem się na całe gardło, żeby wytrzymał i odruchowo podbiegłem do linii startu. Ktoś trącił mnie w ramię. Spostrzegłem uśmiechniętego złośliwie Olka Ruczko. Znałem go trochę, bo jego mama też uczyła w szkole i razem wyjeżdżaliśmy na kolonie letnie. Nie przepadałem za nim, bo wyczułem w nim jakąś tępą siłę, agresję i przesadną ambicję. Razu pewnego, na kolonii w Sopocie starliśmy się w biegu na 100 metrów po plaży i już na starcie odepchnął mnie po chamsku. Dostałem takich nerwów, że dogoniłem buraka, powaliłem na piasek i odebrałem dyplom za pierwszą lokatę.
- Dorwę cię - powiedział przez zęby, widząc jak podchodzę do bieżni..
- Spróbuj - odciąłem się i odwróciłem do nadbiegającego Marka.
Mógł tego nie mówić. Wówczas może nie pobiegłbym z takim zacięciem. Miałem ze trzydzieści metrów przewagi, ale wciąż brzęczały mi w uszach jego zjadliwe słowa. Po prostu wiedziałem, że nie mogę przegrać. Gnałem, jak natchniony, a on mnie gonił ze wszystkich sił, krępy, na silnych nogach, zarażony tą swoją przesadną ambicją. Na mecie był tuż za mną.
Tym razem upadłem tuż za linią mety i nic mnie więcej nie obchodziło. Ledwo żyłem. Jeszcze jeden taki bieg i byłbym zdechł. Nie chciałem już więcej żadnych zawodów.
- Jesteś prawdziwym sportowcem! - krzyknęła z uznaniem pani od plastyki, a wszyscy spojrzeli na mnie jakoś tak czule, że zrobiło mi się głupio.
Nie byłem przyzwyczajony do pochwał. Zawsze wysłuchiwałem tylko zarzutów i pretensji, że wagaruję, nie uczę się, jestem włóczęgą i nierobem. Wzruszony odszedłem na bok i wyjąłem papierosy. Tego mi potrzeba było najbardziej.


PS. Mój kamyczek do ogródka lektur szkolnych, jakie ostatnio zawitały. Podstawiony poczeka nast. 96...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Asher... bezpretensjonalnie, skromnym sumptem skrojone, idealnie leży, nie krępuje ruchów, nie poci się człowiek. Fantastyczne "menele przytargały" i podobne formy, bluzgi nie rażą, bo stężenie w normie. Nie znamy się prawie w ogóle, ale wyglądasz mi na bardzo wszechstronnego pisarza! W moim odczuciu czyta się lepiej niż ostatnia edycja Podstawionego, ale - co ważne - duch obu tekstów jest zupełnie inny (powinienem wziąć sobie do serca tę uwagę), mam na myśli to, że nie piszesz w ten sposób, że podstawiasz tylko inne postaci i zdarzenia. Czytałem z niekłamaną frajdą zamiast uczyć się gramatyki historycznej ;-)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No to jak freney zarekomendował, to żeby się nie uczyć na gram histę też przeczytałem. (przy okazji - jak tam freney "pierwsze" latka lecą? :) ).
Wypada mi się zgodzić z freneyem co tekstu. Zgrabny i składny. Zerknę jeszcze raz to się do czegoś przyczepię z pewnością. Na razie się mnie podoba.
Też mam nadzieję że freney zda gramhistę.
Mam również nadzieję że i mnie się z ta ladacznicą poszczęści... ( a jak tak bedziecie pisać, to płonna ona oj płonna...)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

cóż asher, musiałeś dokładać lekturę szkolną?:)
mam nieco mieszane uczucia, bo z jednej strony wszystko ładnie, barwnie opisałeś, ale z drugiej, nieco nierealnie. to nie jest świat dwunastolatka. i nie chodzi mi o wódkę i faje, bo to się jak najbardziej zdarza. chodzi mi o jakieś ogólne wrażenie, coś, czego nawet nie jestem w stanie uchwycić słowami, ale co wyczułem już w połowie opowiadania
no, ale może się mylę.
pozdrawiam
MZ


P.S. a, no i jak wszyscy mam też nadzieję że Freney zda gramatykę-jakąś-tam jakkolwiek jest to przedmiot całkowicie abstrakcyjny dla mnie:)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W sprawie mojej, marcholta i von Gorskiego gramatyki historycznej powiem tylko, że apofonia praindoeuropejska ma funkcję werbalno-nominalną, duratywno-iteratywną, receptywno kauzatywną. Wyróżniamy także apofonię jakościową i ilościową... ;-) To jest dopiero kawałek solidnego teatru nonsensu!
A tak do rzeczy, to widzę że rozplenił nam się tu na poezji temat z rejonów górnej podstawówki / dolnego ogólniaka. Nie żeby mnie to raziło, a już tym mniej w wykonaniu ashera i MH.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Asher...zmobilizowałeś mnie do poświęcenia uwagi utworom innych osób stąd...i zaczęłam od Ciebie :)
hm...przyjemnie się czytało- zaczęłam poranek od miłej lektury, więc myślę że dzień będzie dobry...
Podobają mi się opisy, dokładny opis ulic np. itp....no po prostu ogólnie bardzo ciekawy utwór...interesujące życie miał ten dwunastolatek...
Pozdrawiam N.Z.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 7 miesięcy temu...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...