Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Truskawkowe Pola na Zawsze pod Psem


Rekomendowane odpowiedzi

 

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


    

   Rzeka przelewała się jak to rzeka nurtem zmiennym, raz wartkim, raz leniwym, niczym... Och! Leniwe pierogi. Zgłodniałem. Sitowie muskało laminatowe, smukłe burty, bądź spoglądało z oddali oczami łypiącymi ze łba czapli, na długiej szyi dla dekoracji, albo zwiększenia zasięgu obserwacji. W oddali przemykał bór, meandrując wraz z rzeką. Za mną siedział niewydarzony, krępy balast. Nie będę nazywał po imieniu. Ja zaś, co chwila spoglądałem w stronę kajaka płomiennowłosej i piegowatej Oleńki, Aleksandry, Oli, oraz jej wnerwiającego przydupasa, Zbycha. Nie będę nazywał po imieniu. I tak siedziałem, robiłem wiosłem leniwie (znowuż te pierogi) i milczałem, milczałem, milczałem. A gdy się milczy, milczy, milczy, to apetyt rośnie wilczy na poezję... W jednej chwili uświadomiłem sobie, że mój głód wcale nie jest tak do końca fizyczny i choć wynika skądeś z trzewi, to jednak bardziej z innych okolic niż z żołądka. Wskazałbym na serce, ale to nie ono mnie właśnie uwierało. Więc może jednak fizyczny. Zagapiłem się, bo nurt tak sobie pluszczał, pluszczył, a nawet pluskał srebrną rybką, przecinającą powierzchnię. Zagapiłem się. Ale, to chyba nie tylko ja.
- Cholera, pierogi!  Tfu! Progi!!!
Zawirowało dośrodkowo, ustawiając kajak burtą do niewielkiej katarakty. U Oleńki i jej przydupasa, Zbycha, nie będę nazywał po imieniu, sytuacja miała się podobnie. Fajt, fajt, plum, plum i dwa kajaczne, pokraczne kapotaże. Zdążyłem jeszcze pomyśleć głupio, że na tamtej łodzi sprzęty i ubrania są pieczołowicie upakowane w hermetycznej, plastykowej beczce, staraniem przydupasa, Zbycha. Nie będę nazywał po imieniu. A ja cóż? Plecak w foliowym worku.
Wynurzyłem się, parskając bez otrząsania. Z niewydarzoną pomocą krępego balastu odwróciłem kajak, bo płytko było. A potem stałem wmurowany stopami w dno, po kolana w opływającej wodzie.
   ]Zastygam, wpatrując się w osłonecznioną i rozognioną sylwetkę. Wyprostowana, poddana lekko do przodu. Posąg sylfidy, rusałki jakiej. W białym gieźle lekko rozpiętym, przezroczystym teraz, jak na paradzie mokrego podkoszulka. I już nie w utajeniu kwitnące te dwie, unoszone gorąco, unisono dyszące... A jakby tego jeszcze było mało, za nią tęcza z rozbryzgów kipieli schwytanych w słoneczne zajączki. Magia, cholera. No i deser przed obiadem. Warto było się zamoczyć.

- Warto byłoby zamoczyć...
Płyniemy dalej, już widać ujście do jeziora. A ja zaczynam myśleć o magii. Wczoraj. Na ryneczku jednej z mijanych miejscowości. Fałszywa, farbowana cyganka.
- Daj rękę, panie, powróżę, powróżę. - Gwałtownie cofam dłoń, za którą mnie chwyta. - Tanio powróżę, panie.
Po kilku krokach znów podbiega do mnie.
- Za darmo powróżę. To los przemawia przeze mnie.
Nie wierzę w takie bzdety, ale jak za darmo, to mogę się zabawić, wysłuchując paru mętnych przepowiedni. Nie spogląda mi nawet w oczy, unika wzroku, tylko patrzy w kurczowo ściskaną dłoń.
- Jesteś jak nocny motyl, panie, jak ćma, która zmierza ku płomieniom. Owoce odmienią twój los. Na zawsze. Odrzucisz miłość niemego stworzenia i wpadniesz w objęcia ognia. Jeszcze możesz to zmienić. Odstąp, panie.
Wyrywam się i udaję na przystań.
Na jeziorze musieliśmy się trochę pogimnastykować z wiosłami, bo pod wiatr, chłodzący twarz, marszczący gładź skórzastymi refleksami. W końcu, trawiastą plażą nadpływa brzeg, odsłaniając żółty, brudnawy piasek w niewielkiej zatoczce, ku której zmierzamy. Tu rozbijemy obóz. Na dwa dni najwyżej, nie dłużej.
   Dogasające ognisko. Wokół poustawiane byle jak namioty, a poza kręgiem, coraz słabszej poświaty żaru, ćma. Zalegający mrok. Las zagarniający nas

podkową cieni. Żywych i ospale ruchomych, coś gaworzących po ichniemu. Jaki tam las? Ścieżką, przesieką można go przejść w dziesięć minut, wychodząc na drogę prowadzącą do wsi. Ale kto by tam chodził po nocy? A jednak wtapiam się w czerń, jakby kryła się w niej jakaś tajemnica niezgłębiona.
   Dziewczyny posprzątały już walające się butelki, ustawiając je w równych rzędach wokół namiotów, niczym jakieś miniaturowe palisady z ciemnego szkła. Spoglądam jeszcze w stronę, gdzie ma spocząć do snu Ola, Aleksandra, Oleńka. Niestety, widzę tylko przydupasa, Zbycha, pieczołowicie pakującego swoją gitarę w pokrowiec. Jego smętne zawodzenie uleciało, na szczęście, do gwiazd, które rozpanoszyły się niebywale na czystym, nocnym niebie. Może tylko zbladły odrobinę wobec zdecydowanej konkurencji księżycowej tarczy.
- Pełnia, czas wilkołaków.
I ten zapach znad jeziora. I przeczucie innych smaków, barw, aromatów. Prządki księżycowe mają nowy motek do splatania losów ludzkich żywotów. Kwadra po kwadrze.
   Jestem cały zesztywniały, napięty i spięty z powodu bliskości Aleksandry przy ognisku. Niemal ocierała się o mnie ramieniem. A ja czułem tylko jej zapach. Miałem wrażenie, że to słodki aromat dojrzałych truskawek. Z trudem zapanowałem nad odruchem, żeby nie wgryźć się jej w szyję. Zapadam w objęcia niewygodnej karimaty i chyba zasypiam. Tego akurat nie jestem pewien, bo wciąż czuję pod plecami, a szczególnie w okolicach krzyża, nierówności, nieusunięte kamienie, gdy srebrna mgła wnika przez cienkie płótno namiotu, falując i wypierając mrok do kątów. Z najgłębszej ciemności, z miejsca, gdzie zwykle chowam buty, dochodzi mnie głos.
 - Jesteś jak ta ćma, panie, nocny motyl zmierzający wprost w ogień.
Próbuję wymamrotać - Paszła won! - próbuję, ale usta mam zlepione srebrną przędzą
- Wstań i idź! Za potrzebą, za głosem serca.
Faktycznie, czuję potrzebę. Rozpiera mi pęcherz, napiera na ... Jak to po kilku piwach. Narzucam coś na siebie, bo trochę się ochłodziło. Wyciągam z kącika buty. Delikatnie, z obawą czy nie kryje się tm jakaś profetyczna wiedźma. Wszystko to automatycznie, niczym somnambulik. Jeżeli wciąż śpię, tuląc się do nieprzytulnej karimaty, to moja złocista fontanna, co to niby pod drzewkiem, może się skończyć tragicznie. Otrząsam ostatnie kropelki, które w poświacie księżyca zamieniają się w maleńkie gwiazdy, z sykiem wypalające dziurki w mchu. Smużki dymu unoszą się, zmieniają w srebrne nici, splatające się z księżycowymi promieniami.
- Na bogów impresjonistów, co za szmirowaty landszaft!
Bez zastanowienia nurkuję w ciemną ścianę lasu. Już po chwili tylko spojrzenie w niebo, skryte ponad konarami drzew, pozwala mi odnaleźć w zbitym gąszczu gwiaździstą przecinkę. Ręce mam wysunięte daleko przed siebie. I bardzo dobrze, bo co chwilę obmacuję jakiś szorstki pień. Za sobą słyszę, chyba, cichy szmer, na który nie zwracam uwagi, a właściwie udaję, że nie zwracam, bo musiałbym zawrócić, a szmer szmerzy się tuż za mną. Zaś przede mną, wpychając mi serce do gardła, coś przebiega w ciemności z tętentem i trzaskiem łamanych gałązek. Dzik, ani chybi. Zatrzymuję się gwałtownie, ale ledwo uchwytne uchem powarkiwanie od tyłu, pcha mnie jednak do przodu. Właściwie nie wiem, co mnie pcha, zmusza do tej nocnej wędrówki.
A jednak nie w dziesięć minut, tak na wyczucie w pół godziny, wyłaniam się ze szpaleru drzew. Jest i droga. Bita, tłuczniowa. Dosiadam polnego kamienia. To raczej niewielki głaz narzutowy na obrzeżu.
Siedzę i myślę, spowity w srebrną przędzę. Omotane zostało właściwie wszystko. Jest niemal jasno, na ten upiorny, zalegający nocnymi lękami sposób. Myślę, myślę, myślę, marszczę czoło, aby lepiej myśleć. Myślę sobie, zastanawiam się, czy śnię jeszcze, czy też nie. Żadnych nadnaturalnych ani onirycznych symptomów nie zauważam.
- Och! Nie, nie, to nie faerie, ani wróżki, tylko ćmy w księżycowym świetle.
Wypomyślałem chyba w złą godzinę. Głuche warknięcie i ktoś, coś trąca mnie silnie w plecy. Nie poleciałem na twarz, tylko dlatego że dosiadałem głazu mocno, okrakiem, dodatkowo oplatając go nogami. Struchlałem jednak, zesztywniałem, tworząc z polodowcowym piedestałem, kamienną figurę godną mistrza Rodina. Dwa kolejne, nieco słabsze szturchnięcia wyrywają mnie z katalepsji, katatonii, jak zwał... Ześlizguję się na ugięte nogi i odwracam powoli, powoli, bardzo powoli.
- O żesz, kurwa, za przeproszeniem, wilkołak!!! Cholerna pełnia!
Czarna bestia, o zmierzwionej, przetykanej srebrem sierści. Wlepione we mnie złotawe latarnie, w których również pełgają języczki srebra, a może rtęci, bo przelewają się chwilami wokół bezdennej źrenicy.
- Wilk! To raczej wilk. Chyba lepiej, że nie wilkołak!?
Kreatura, szeroko aż po gardziel, rozwiera paszczę, a ja mam nieodparte wrażenie, że uśmiecha się pogardliwie, prezentując imponujący garnitur kłów. Przysiada na zadzie, koniec ogona drga ironicznie.
- Czy to pies, czy to bies?!
Próbuję ruchu. Na razie na wstecznym. I tak wycofuję się rakiem, spoglądając w demoniczne ślepia, dopóki nie potykam się o miedzę, chyba. Oczywiście, padam w porośnięte jakimś zielskiem grządki. Wyraźnie czuję plecami, że to grządki.
Nosem zaś wyczuwam niepowtarzalny zapach dojrzałych, rozgniecionych truskawek.
- Ola, Oleńka, Aleksandra.
A kiedy tak leżę w tych aromatycznych słodkościach, coś śliskiego i zarazem szorstkiego przejeżdża mi kilkakrotnie po twarzy.- Fuj! Brzydki pies.
Ocieram ślinę, która kapie z pyska demona zawzięcie merdającego ogonem.
- No dobra, podlizujesz się, a więc nie jesteś taki groźny.
Oczywiście, dodaję sobie tylko otuchy tymi słowy.
- Wobec tego ja, po prostu, nazbieram dla Oli odrobinę truskawek. Właściciel nie zbiednieje.
Zaczynam zrywać z pędów, uznając to za wyjście z niesamowitości sytuacji. Wszystkie dojrzałe i okazałe jedna w drugą. O świcie pojawi się tu pewnie kohorta wynajętych zbieraczy. Jakoś nie mogę się powstrzymać, żeby nie pakować owoców do ust. Niemal zapomniałem o psie. Daje mi jednak znać o sobie, szarpiąc za kurtkę i powarkując. Przełykając co słodsze niemal w całości, strofuję go żartobliwie głosem podszytym niepewnością.
- Daj spokój. Czyżbyś był psem ogrodnika? Sam nie zjesz, a drugiemu nie dasz.
Niespodziewanie słyszę odpowiedź. Lekko warkotliwą, ale wyraźnie zrozumiałą.
- Nie przepadam za owocami.
Odwracam się porażony. Prawie nie przechodzi mi przez gardło idiotyczne pytanie.
- To ty gadasz ludzkim głosem?
- No teraz, to już całkiem rzuciło ci się na mózg. Jestem psem.
Odpływam w szaleństwo, akceptację bez akceptacji, idiotyzm sytuacji, która staje się bardziej niesamowita, niż myślałem.- Ale przecież rozmawiamy.
- Skądże znowu. To ty przemawiasz sam do siebie. Albo może inaczej. Rozmawiasz ze mną w swojej imaginacji - Że niby zwariowałem?
Parsknął tylko po psiemu w odpowiedzi. Odbiegł kilka kroków poza miedzę. Odwrócił łeb.
- No dobra, chodź, zaprowadzę cię na miejsce prawdziwych upraw. Truskawkowe Pola Na Zawsze. Należą do Pań Losu. Prządek Księżycowych. Takiej nocy jak ta z każdego miejsca jest do nich blisko. Trzeba mieć tylko odpowiedniego przewodnika.
Teraz to ja parsknąłem niemal po psiemu.
- Pies przewodnik się znalazł. A co to, kurwa, niby ja ociemniały jestem?
Moja odpowiedź tylko w części oddawała moje pomieszanie, pomieszanie moich zmysłów i zagubienie moje. Nie miałem pewności, czy chcę podążać za niesamowitym, nowym znajomym. Moim.
- W takich sprawach jak ta, jesteś ślepy, jak kret. No chodź już. Przecież chciałeś nazbierać truskawek. Te będą magiczne. Dla tej twojej piegowatej Aleksandrii.
Poprawiam odruchowo, stawiając na wątpliwy, oniryczny obiektywizm.
- Aleksandry. I nie jest moja, niestety. A ty, skąd znasz jej imię?
- To ty znasz jej imię, a ja po prostu wiem. Och, z pewnością zostanie twoją, tylko będziesz musiał za to zapłacić.

Nieco naburmuszony, podążam jednak za nim. Odrobinę przerasta mnie ta sytuacja. Toteż burczę pod nosem.
- Zapłacić? Może truskawkami? W stosunku do Oleńki to twarda waluta. A tak przy okazji. Jak się wabisz? Jak mam wołać na ciebie?
Odwraca się. - Ech, ta ludzka megalomania. Nie powie normalnie, miło mi, ja jestem Andrzej. A twoja godność? Możesz mnie nazywać, po prostu, Psem. Wracając do opłaty. Zapłacisz duszą, a właściwie jej częścią. Spokojnie, to nie demoniczny cyrograf. Panie Losu wysnują i wplotą do tkaniny czasu wybrany według upodobania, maleńki fragment twojej duszy. W tym zakresie nie będziesz miał wpływu na swoje dokonania. Decyzję podejmiesz teraz.
Pomyślałem sobie, że brzmi to bardzo niejasno i jednak podejrzanie.
- Czyli, mogę zawrócić?
Stanął na wprost mnie, wpatrując mi się głęboko w oczy. Wewnątrz jego ślepi wirują słońca, planety i inne światy, na wyciągnięcie ręki.
- A Oleńka? A ja?
Teraz to ja mu się przyglądnąłem z powątpiewaniem.
- Oleńka. Tak, to rozumiem. Ale co ty masz z tym wspólnego?
- Jestem twoim przyjacielem.
Było coś smutnego, wręcz nostalgicznego w jego głosie, choćby i powstał w mojej wyobraźni. Spojrzałem na niego uważnie. Odwrócił łeb, a ja podjąłem decyzję.
- Prowadź, Psie.
- No to rób to, co ja.
Tu puścił się nagle w pląs, goniąc własny ogon. Zgłupiałem przez chwilę, bowiem ja ogona nie posiadam, ale zrozumiałem, że wymaga ode mnie tylko, abym zawirował wokół własnej osi. Naśladując go, zatrzymałem się skierowany twarzą w stronę ogromnej, księżycowej tarczy. Chyba zakręciło mi się w głowie po tym piruecie, bo wszystko ruszyło wokół w tan. Baloniasty księżyc nagle tak jakoś rozpłaszczył się, rozciągnął w naleśnik, który otoczył mnie srebrną mgłą ze wszystkich stron. I nie wiem, czy stałem w miejscu, czy szedłem. Czy czas pędził, dłużył się, czy się zatrzymał. Prawdę mówiąc, to nie było ani czasu, ani przestrzeni, tylko intensywny, wręcz oszałamiający zapach truskawek. Z mgły wychynęła niewyraźna sylwetka. Rosła, tak jakby zbliżała się do nas, mimo to miałem wrażenie, że stoi w miejscu.
- Ola, Aleksandra, Oleńka.
A jednak to nie była ona, choć ze wszech miar ją przypominała. Młodsza jakby, a przecież bardziej dostojna, przy tym jednak swobodna. Jej postać zafalowała i po chwili widziałem przed sobą dojrzałą kobietę o ciężkich piersiach, pełnych matczynego mleka. Jeszcze jedna zmiana i pochylona ku ziemi starucha o długich, przetykanych srebrem włosach, w których, mógłbym przysiąc, kłębiły się pająki. Zachowywała się tak, jakby wcale mnie nie zauważała. Swoje intensywne spojrzenie skierowała na Psa.
- Przybyłeś, Fenrisie Garmie, czyżbyś zdecydował się jednak pożreć mój księżyc?
To nie był głos, tylko szept w głowie na granicy słyszalności. Pies pochylił łeb z wyraźną pokorą.
- Raczysz żartować ze mnie, dostojna Tiamat, Matko Bogów. Przecież to Ty oswobodziłaś mnie z więzów i splotów gleipnira, pod warunkiem, że wyzbędę się swojej wilczej natury.
- Był jeszcze jeden warunek. Pokochasz śmiertelnika. Z wzajemnością. Ja tu widzę raczej wkradanie się do łask. Pamiętaj, Fenrirze, że moje sploty są mocniejsze od tych krasnoludowych.
W końcu spojrzała obojętnie w moją stronę.
- On mnie nie widzi i nie słyszy.
Widziałem i słyszałem, a to znaczy, że nawet wszechpotężne boginie mogą się mylić, co wcale nie napawało mnie otuchą. Postać zafalowała i znikła wraz z otaczającą nas mgłą. Rozejrzałem się. Znajdowaliśmy się z powrotem na polu gospodarza, któremu podbierałem truskawki. Rozczarowany zwróciłem się z pretensją w głosie do Psa.
- Miałeś mnie zaprowadzić...
Przerwał mi.
- Uwierz, jesteśmy na miejscu, Teraz to są Truskawkowe Pola Na Zawsze.
Faktycznie, niby nic się nie zmieniło, a jednak aromat był inny. To był zapach włosów i skóry Aleksandry.
- Możesz nazbierać ile dasz radę udźwignąć. Nie wolno ci jednak skosztować nawet jednego owocu. Cena byłaby zbyt wysoka.
Nie oponowałem, przecież widziałem i słyszałem staruchę. Z przekory jednak zwróciłem się do Psa.
- Wiesz, wydawało mi się, że w tej srebrnej kałuży z kimś rozmawiałeś.
Odwrócił się do mnie gwałtownie i podejrzliwie łypnął ślepiami.
- Właśnie, wydawało ci się.
- Na pewno mi się wydawało, przecież ty nie mówisz, to ja gadam sam ze sobą w swojej imaginacji.
Wziąłem się do roboty. Ściągnąłem z grzbietu cienką kurteczkę na zamek błyskawiczny. Zawiązałem rękawy na supeł, a dół kurtki ściągnąłem paskiem. Otrzymałem dosyć poręczny i pakowny worek. Padłem na kolana i zacząłem napełniać zaimprowizowaną torbę dojrzałymi owocami. A co zerwę, to zaraz do ust i zatrzymuję garść przy tych ustach pomny przestrogi. Ale tylko na chwilę, bo za każdym razem mam wrażenie, że sięgam po wargi Aleksandry, Oli, Oleńki. No to całuję tylko te owoce, czasami muskając językiem. I robi mi się słodko niepomiernie, a spodnie mam za ciasne. Nim się spostrzegłem, worek był pełny. I nie zżarłem ani jednej truskawki. Ot, co znaczy zwycięstwo woli.

- Skończyłeś? - Pies warknął, ale tak jakoś bez aprobaty - no to zbieraj się do obozu.
Skrzywiłem się.
- Znowu pół godziny przez ciemny las. W dodatku z obciążeniem.
- Chyba nie myślałeś, że będę dźwigał dine eiendeler?
Zaoponowałem.
- Czekaj, tego języka nie znam. Czy jesteś pewien, że mówię sam do siebie?
Spojrzał na mnie z odrazą.
- Połóż tylko rękę na moim grzbiecie, a będziemy tam za chwilę.
Posłusznie dotknąłem jego karku. Zrobiliśmy jeden krok w stronę leśnej ściany. Niski księżyc za plecami rzucił nasze cienie na czarny ekran, po czym wydłużył je w nieskończoność.

 

Było mi bardzo, ale to bardzo niewygodnie. Ale nie tylko z tego powodu się obudziłem. Kapeć w ustach, ćmienie pod czaszką, narastająca duchota, spowodowana słońcem penetrującym namiotowe płótno, oraz niezbyt rytmiczne pac, pac, pac. Niezły wybór czynników. Zwłaszcza to pac, pac nie dawało mi spokoju. Przenosiło się z zewnątrz do wewnątrz, usadawiając zaskroniowo i nad oczami. No dobra, miewałem już kaca po sutej, piwnej libacji, urozmaiconej gorzałką. Ten jednak wydawał się zupełnie inny. W dodatku coś jeszcze nie dawało mi spokoju. Coś, co przed chwilą było jeszcze przy powierzchni, a teraz odchodziło, rozmywając się. Przypomniałem sobie. Sen! Koszmar! No, może niezupełnie koszmar, ale coś nieźle porąbanego.Pić! Pić! Pić! Sięgnąłem po butelkę z resztką gazowanego napoju, leżącą u wezgłowia.
- Błłe, ciepłe i mdłe.
Pac, pac, pac o ścianki namiotu. Kolejne pac, nieco silniejsze, zachwiało całą konstrukcją, pochylając maszty. Jakieś osobliwe bombardowanie. Pozostało mi tylko sprawdzić czy to nalot, czy żywioły. Postanowiłem wyjrzeć na zewnątrz. Byłem całkowicie ubrany, łącznie z butami na stopach, co ułatwiało sprawę, ale nasuwało pewne, dziwaczne pytania. Wejście nie było dopięte, więc wystawiłem głowę na zewnątrz. Natychmiast próbowałem się cofnąć, ale zaczepiłem o coś, może o szpilkę mocującą podłogę.
Niskie, drażniące słońce. Długie cienie stojących kilka metrów dalej towarzyszy wyprawy, wymachujących niezbornie rękami, jakby czymś rzucali w moją stronę. A juści, rzucali. Kępy trawy i drobne lub mniej drobne kamyki lądowały wokół namiotu i z rzadka na jego ściankach. Przede mną zaś wilk. W słonecznym świetle za cholerę nie pomyliłbym tej bestii z psem. Uniesiony w półprzysiadzie odwijał wargi, ukazując olśniewające kły moim, powiedzmy to sobie nieszczerze, prześladowcom, którzy próbowali mnie dobudzić i wywołać z namiotu. Nie powiem, żebym się zamienił w słup soli, ale zastygłem na moment.
- Kurwa, co ty tutaj robisz, mój senny koszmarze!?
Odwrócił z wolna łeb w moją stronę. Jego krótki, wilczy ogon wykonał niespieszne, dwukrotne fajt, majt. No cóż, jeżeli nie mogę się wycofać, to wypada mi się wyczołgać i stawić czoła sytuacji, co było bardzo trudne, bowiem owe czoło pulsowało mi i wypychało zbolałe oczy z ich normalnego umiejscowienia. Stanąłem na chwiejnych nogach. Wilk, to znaczy Pies, również uniósł zad i towarzyszył mi u boku na swoich silnych łapach. Jemu, raczej, nic nie dolegało. Postacie do tej pory znajdujące się o jakieś pięć metrów dalej, dość zgodnie wycofały się o co najmniej jeszcze jeden metr. Nieśmiało zamachałem do nich ręką, we wnętrzu jednak, pieniąc się jak niepasteryzowane piwo. Odmachała mi tylko jedna postać. Wyraźnie kobieca, płonąca w zawstydzonym słońcu aureolą ognistych włosów. Obraz zafalował, a ja...,
klęcząc na truskawkowym polu, całowałem, zlizywałem słodycz z jej równie truskawkowych koniuszków piersi. Tylko kąsać coś mi przeszkadzało, ale poprzysiągłem sobie, że jeszcze do tego wrócę.
Wróciłem do rzeczywistości, chrapliwym głosem wykrzykując prośbę, groźbę.
- A czy, do kurwy nędzy, ktoś mógłby mi przynieść zimne piwo?! Sam nic z tego nie rozumiem. - Wskazałem na wilka - nie znam bydlaka!
Skłamałem w dobrej wierze i w nadziei, że to prawda. Pies spojrzał na mnie z wyrzutem, a ja ze zdziwieniem spostrzegłem, że do zatoczki, w której chłodził się zapas browca, wyrwał po flaszkę, nie kto inny tylko, przydupas Zbych. No tak, byle tylko dalej od złego wilka. Ale dureń, przecież będzie musiał wrócić i jakoś mi ją podać. Faktycznie, wracał bardzo drobnymi tiptopkami.
- Waruj!
Pies ignoruje komendę i po prostu wykłada się bokiem na trawie. Wychodzę naprzeciw przydupasa. Nie zapomniałem imienia. Spotykamy się bardziej niż w połowie drogi, licząc w tamtą stronę. Wyrwałem chłodną butelkę z jego drżącej dłoni i zamarkowałem uśmiech, wydaje mi się, że znaczący. Kapsel zerwałem zębami, ignorując piekielny ból, który od szczęki przemieścił się w miejsce tuż nad brwiami. Jednak kilka kolejnych łyków chłodnego piwa i stałem pewniej na nogach. W głowie też mi się przejaśniało, ale tak jakoś na srebrno. Wszystkie obrazy z sennego koszmaru przelatywały mi pod powiekami. A jeśli to nie był sen? Może lunatykowałem i poszedłem w tym stanie na truskawkowy szaber? Tam przyplątał się do mnie Pies. To byłoby bardziej racjonalne, a więc bardziej zadowalające wyjaśnienie obecności wilka. Czułem jednak, że złudne. Tym bardziej, że spoglądał na mnie ironicznie, śmiejąc się po psiemu, albo wilczemu. Przypomniałem sobie o truskawkach zakutanych w kurtkę. To też jakiś dowód. Ruszyłem więc w stronę namiotu. Były, cholera, a kiedy poruszyłem prowizoryczny worek, poczułem tak intensywny aromat, że aż zakręciło mi się w głowie. To nie był zwykły zapach, to były erotyczne obrazy zawarte w owocowych estrach, drażniących nie tylko mój nos...

*
Lśniące czerwonym zlotem włoski na karku Oli, Oleńki, Aleksandry. Pochyla się nad wiosłami. Wokół słoneczne refleksy na przecinanym dziobem kajaka jeziorze. Ja pochylam się i całuję ją w szyję.

*
Leśna polana. Kotłujemy się przez chwilę wśród wonnych ziół i ostrych traw. A potem pospiesznie zdzieramy z siebie ubrania. Nasze usta i dłonie docierają do najbardziej intymnych zakątków nagich ciał.

*
Niewielkie pomieszczenie z lustrem. Panel ze zmieniającymi się świetlnymi liczbami. Winda. Zmierza w górę. Około ósmego pietra Ola zrywa z siebie fikuśne majteczki. Dosłownie zrywa. Ja nadążam jedynie opuścić spodnie do kolan. Rzuca się na mnie, oplatając nogami w biodrach. Oparty plecami o przyciski, wyhamowuję pęd windy w górę. Nam tych hamulców brakuje. Kabina staje między piętrami, ja również staję na wysokości zadania. Zadanym w momencie nieważkości, czy też przyspieszenia, gwałtownym pchnięciem wchodzę w nią głęboko i niemal boleśnie.

*
Uchylam się przed lecącym w moją stronę talerzem. Roztrzaskuje się o ścianę. Szklanka, o dziwo, wytrzymuje uderzenie. Mocna. A gdyby trafiła mnie w głowę? Ola rzuca się na mnie z pięściami i pazurami. Przytrzymuję jej ręce, a potem nagle kochamy się dziko i namiętnie.

*
- Ty, kurwo, dziwko - bełkocę znad butelki wypełnionej przezroczystym płynem - wciąż uciekasz i ciągle wracasz, śmierdząc potem i spermą innych frajerów. Mam ochotę cię udusić. Nie mam pojęcia co i dlaczego nie pozwala mi tego zrobić. A przecież ty też nie potrafisz odejść ode mnie na dobre? Odnoszę wrażenie, że jesteśmy związani ze sobą jakąś nierozerwalną przędzą. I dlaczego mam ochotę wyć do księżyca, kiedy tylko pokaże zza chmur tę swoją mdłą, upiorną, srebrnawą facjatę?
Rzucam się na nią, przewracając flaszkę z wódką. W kałuży alkoholu biorę ją siłą i gwałcę brutalnie, bez sentymentów. Ona rozdrapuje moje policzki do krwi.

 

Wracam do świata realnego. Co to było? Czyżby jakieś halucynogeny wzmocnione afrodyzjakiem? Wizje blakną, zacierają się w pamięci.
Idę z prowizorycznym workiem owoców. Moja kurtka, chyba się nie dopierze. Przy nodze, choć lekko wysforowując się do przodu, podąża Pies. Od czasu do czasu odwija wargi, prezentując kły, co powoduje tylko, że wszyscy mnie omijają. Pewno właśnie o to mu chodzi. A jednak jest ktoś. kto zbliża się niemal odważnie w moją stronę. Ola, Aleksandra, Oleńka. Trochę niepokoi mnie wygląd jej oczu. Mam wrażenie, jakby była zahipnotyzowana. Nie, to chyba tylko maślany wzrok. Spotykamy się wpół drogi.
- To dla ciebie, Olu.
Język mi wysechł i mamrocę te słowa dosyć niewyraźnie. Odchrząkuję i zaczynam trajkotać bez sensu jak katarynka.
- Bo widzisz, jakoś tak nie mogłem zasnąć i w nocy poszedłem do lasu. Później spotkałem wilka, to znaczy psa, a on pokazał mi pole truskawek, bo wie, to znaczy ja wiem, jak je lubisz. Polubiliśmy się, dlatego jest tutaj ze mną. Nie bój się, on jest niegroźny, to przyjacielski wilk.
Na dowód Pies machnął leniwie ogonem. A ja zżymałem się w duchu, że pieprzę trzy po trzy. Aleksandra, jakby tego w ogóle nie zauważyła.
- Nazbierałeś dla mnie, naprawdę? Poszedłeś sam do lasu. Andrzeju, jaki ty jesteś odważny. A jak on się wabi?
- No wiesz, ustaliliśmy wspólnie, że Pies. To pewnie ironia z jego strony, bo jak widzisz, raczej jest stuprocentowym wilkiem.
- Jak to wspólnie?[/list]

- Gadałem do niego i wyobrażałem sobie, że mi odpowiada.
Pies spojrzał na mnie uważnie, a ja straciłem pewność, że to była tylko wyobraźnia. Ola, Oleńka, Aleksandra przejęła ode mnie ciężar owoców.
- Mają cudowny zapach. Wygrzebię jeszcze trochę cukru, ale brak mi śmietany. Czy to aby nie twoja kolej na uzupełnienie zapasów obozowych?
Super! Przypomniałem sobie, że według grafiku dyżurów, to faktycznie ja wraz z przydupasem Zbychem miałem iść dzisiaj z listą potrzeb do sklepu, po zakupy. W sumie, drogę mniej więcej znałem. Tylko towarzystwo mi nie odpowiadało.
- Pójdę, ale sam. Zabiorę ze sobą jedynie Psa. Zrób listę swoich osobistych artykułów, Oleńko.
- Oleńko? Nikt od dawna tak się do mnie nie zwracał.
- Ja! Robię to nieustannie, w myślach, nawet szepczę czasami, Olu, Oleńko, Aleksandro.
Wyrzuciłem to z siebie bez zastanowienia, wiedziony jakimś impulsem, a może nawet przymusem. Dosłownie zapłoniła się na te słowa i podała mi na drżącej dłoni swoje truskawkowe odbicie.
- To dla ciebie na drogę.
Zaniepokojony spojrzałem na Psa. Wciąż udając niekumatego, opuścił łeb, jakby w potwierdzeniu, że można. A więc uznałem, że za truskawki podarowane przez Oleńkę nie trzeba specjalnej zapłaty.
Pobrałem listę sprawunków. W specjalną tajną kieszonkę, nie powiem gdzie, wsunąłem wspólną kasę. Na garba zarzuciłem największy plecak z obozowiska. Dodatkowo wziąłem dosyć pojemną torbę, zamocowaną na stelażu z dwoma kółkami. Uśmiechnąłem się. W drodze powrotnej zamierzałem wykorzystać wilka jako siłę pociągową. Chyba coś podejrzewał, bo łypał na mnie podejrzliwie. Zagłębiliśmy się w las. Natychmiast okazało się, że ten dzienny różni się od nocnego, jak noc od dnia. Nie znalazłem innego określenia na ową podwójną tożsamość. Noc i dzień, diabeł i anioł, ogień i woda. Aleksandra i przydupas Zbych. Bez zdziwienia przyjąłem, że tym razem prowadzi Pies. Nie okazując wahania, kierował się w najbardziej zbity gąszcz splątanych, kolczastych jeżyn. Przy podejściu natychmiast okazywało się, że prowadzi tam wygodna, ubita ścieżka. Nie wiem dlaczego, ale tym razem byłem przekonany o jej magicznej proweniencji i..., że jeszcze przed chwilą jej tam wcale nie było.
- Nie dam się nabrać, Psie, na twoją niemotę! Gadaj, co tu jest grane!
Odwrócił łeb w moją stronę, ironicznie łypnął ślepiami i podniósł ze ściółki kijek. Suchy, wyślizgany patyk, który przytrzymywał obiema łapami, aby za chwilę podrzucać go delikatnie swoimi olbrzymimi szczękami. Udawał bydlak, jak nic udawał. Kiedy obiegł mnie w podskokach kilkakrotnie wokół, zrzucając patyk u moich stóp, postanowiłem  i ja udać, że biorę to za dobrą monetę.
- Chcesz się bawić, Psie? Dobra, niech będzie. Aport!
Zamachnąłem się i wyrzuciłem kij w największy gąszcz. Popędził w ślad za nim. I w tym samym momencie las, jakby zafalował, a ja znajdowałem się, nieco ogłupiały, przed wejściem do wiejskiego sklepiku typu mydło i powidło, a jednak noszącego z dumą korporacyjny szyld z zielonym płazem - Żabka. Obok, wyraźnie zadowolony z siebie i zupełnie niepasujący do otoczenia, stał wilk z patykiem w zębach. Paru chwiejących się na nogach klientów przezornie pierzchało na boki, kurczowo ściskając w dłoniach flaszki. Bydlę chciało wejść za mną do środka, ale mu to dokładnie wybiłem ze łba za pomocą słów i gestów. Jak dla mnie, neofity w sprawach magicznych, wystarczyłyby słowa, chyba że zfiksowałem. A to było jak najbardziej możliwe. Zrobiłem zakupy według listy ogólnej, następnie według listy Oli, Aleksandry, Oleńki, która nie wydawała się krótsza. Ja sam żadnej indywidualnej listy nie miałem. Kupiłem więc na drogę puszkowane Tyskie. Dla Psa nabyłem worek suchej karmy, wpisując to na wspólny rachunek. A co?! Uśmiechałem się złośliwie, wychodząc ze sklepu. Plecak miałem na ramionach, ale wózek…?! Zachęcająco skinąłem na wilka, pokazując mu uprząż.
- Nie chcesz zaprzęgu, to zrób, Psie, tak, żebyśmy od razu pojawili się na skraju obozowiska. Mogą się nieco zdziwić naszym tempem przemieszczania się. Ale nie sądzę, żeby się nad tym rozwodzili.
Pies warknął, pogonił własny ogon i zrzucił kijaszek... na skraju lasu tuż przed naszym obozem. Od razu spostrzegłem, że sytuacja jest napięta i dziwna. Do kajaka wnoszono bezwładnego przydupasa, Zbycha. W zasadzie, tylko po części był bezwładny, bo co chwila wstrząsały nim torsje, a z jego ust wypływała czerwona breja. Początkowo myślałem, że to krew, ale jakoś dziwnie przypominało mi to nieprzetrawione owoce. Weszliśmy z wilkiem w krąg namiotów. Wszyscy byli tak zaaferowani, że nawet nie zareagowali na mojego towarzysza. Przypadła do mnie Oleńka, wtulając mi się piersiami w pierś.
- Zatruł się truskawkami. Czyżby były czymś opryskiwane? - Nie sądzę. A czy częstowałaś go tymi, które ci podarowałem?
- O to chodzi, że nie. Sama ich próbowałam i częstowałam innych. Są wspaniałe. I jakieś takie, no takie od ciebie. A przecież nikt się nie pochorował oprócz Zbycha. A te, musiał mi wykraść z namiotu. Może ma na nie uczulenie?
- To raczej uczulenie na kradzież.
Zacząłem powoli brać pod uwagę magię, czy też inne siły tajemne. Owszem, jestem realistą, ale również pragmatykiem i powtarzające się zjawiska niewytłumaczalne, a jednak w pewnym sensie realne, postanowiłem z oporami przyjmować do wiadomości. Widocznie są niewytłumaczalne tylko dla mnie. Z drugiej strony mogę mieć jakieś zwidy, odloty, halucynacje, co wcale by mnie nie uspokajało ze względu na zdrowie psychiczne.
- Uczulenie na kradzież? Co chcesz przez to powiedzieć?
- Ech, nic. Zaczynam chyba rozumieć modus operandi stosowane przez Prządki Księżycowe.
Spojrzała na mnie dziwnie, ale nie przestała się przytulać. Było mi z tym bardzo przyjemnie, niemniej, chciałem poznać więcej faktów.
]- A dlaczego wloką go do kajaka?
- Nie jest w stanie sam chodzić. Pogotowie już zawiadomione i karetka będzie czekała na niego we wsi. Trzeba zabrać go tam drogą wodną.
Pomyślałem, że gdybym dłużej zabawił w okolicach sklepu, to ani chybi doczekałbym się tego ambulansu. W pewnym momencie przypomniałem sobie o karmie kupionej dla Psa. Z trudem oderwałem się od piersi Aleksandry, Oli, Oleńki. Wyciągnąłem ze stosu naczyń metalową miskę i obficie sypnąłem tego, co psy muszą żreć, nie lubiąc tego najbardziej. Podstawiłem wilkowi pod nos. Zawarczał i odsunął się. A ja w tej samej chwili spostrzegłem pióro przyklejone do pyska.
I to bynajmniej nie gołębie. To musiała być dorodna kwoka, albo nawet kogut. Pokręciłem tylko głową.
- Kiedy zdążyłeś to upolować złodzieju, morderco drobiu? Wiesz, chodziło mi nawet po głowie, czyby ciebie nie zabrać ze sobą do domu, do wielkiego miasta. Wcale byś tam się zbytnio nie wyróżniał jako wilk. To tylko na wiochach budzisz respekt i strach. Nie takie bestie ludzie prowadzają tam na smyczy. No i właśnie, ty jesteś wolnym wilkiem, a tam zmuszony byłbym założyć ci obrożę, smycz, a nawet kaganiec. Wiesz co to jest kaganiec? Musiałbyś chodzić na wizyty u weterynarza. Na początek szczepionka przeciw wściekliźnie. Uwierz mi, nie chciałbyś tego. W trakcie tej przemowy zauważam, że Pies reaguje dziwnie i spontanicznie. Biega w kółko, zatrzymuje się nagle, skomli. W pewnym momencie opiera łapy o moją pierś. Uginam się pod ciężarem i ląduję na plecach. Pies zachłannie obślinia moją twarz swoim gorącym jęzorem. Otoczenie faluje, a ja znów zanurzony jestem w srebrnej przędzy promieni księżycowych. W przędzy, która unieruchamia i trzyma w pułapce jak pajęcza sieć.
- No jasne. I to oczywiście jest przypadek, że zwolniło się miejsce w kajaku. Wolna wola, kurwa!
Podczas obiadu, panuje ponura cisza. Pies łasi się do każdego, pokazując jaki to on niegroźny i przyjacielski. Siedzę obok Oleńki, Oli, Aleksandry. Przysuwa się do mnie blisko, nieomal opierając się o mój bark. A ja przestaję widzieć cokolwiek wokół. Głównie słyszę. Puls krwi, a nawet dwa pulsy. I ten zapach. Truskawkowe pola na zawsze. Na deser truskawki w śmietanie. Ze względu na sytuację uzgodniono, że jednak nie zostaniemy tu do jutra. Wszyscy zabieramy się za likwidowanie obozowiska i pakowanie sprzętów do łodzi. Nawet Pies pragnie być pomocny i ściąga na kupę jakieś, istotne według niego, klamoty. Nadchodzi moment ustalenia obsady kajaków. Aleksandra dyszy mi w kark truskawkowym aromatem. Najbardziej oszałamiający zapach na świecie.
- Andrzejku, bardzo, baardzoo, aleee to baaardzo byyym chciaała, żeeebyyś poopłynął zeee mną, żeeeebyś...
Rzeczywistość, zwykły świat wokół mnie, zamiera na chwilę. Wszystko i wszyscy zastygają w pół gestu, w pół słowa. A potem polana i las zaczynają pulsować. Niby nic się nie zmienia, pulsowanie jest wewnątrz mnie, ale jestem pewien, że stroboskopowo nakładają się na siebie dwa światy, jeszcze niedokonane. W tej chwili tożsame, ale wiem, skąd wiem, że to jednak dwie różne rzeczywistości. Słyszę dźwięk rozpryskującego się kryształu. I wszystko wraca do normy.
- ...żebyś popłynął ze mną.





   
 
A jak ja bym chciał? Właściwie nic innego się nie liczy. Zapominam o Psie. To nawet nie jest zdrada, to oszołomienie narkotykiem. Paplę więc jak najęty.
- Olu, Oleńko, niczego innego nie pragnę. I tak, cieszę się bardzo, bardzo, ale to bardzo.
Kątem oka zauważam, że wilk ze smutkiem opuszcza łeb. Przecież i tak nie wiem, czy dostałbym zgodę na zabranie go ze sobą. A poza tym, od czasu kiedy mój owczarek zginął pod kołami ciężarówki, postanowiłem, że więcej już żadnego psa nie adoptuję pod swój dach. To było zbyt bolesne przeżycie.
Ostatnie przygotowania do spuszczenia łodzi na wodę. Wilk biega niespokojnie po plaży.
Na kajak z jedną obsadą, czyli krępym balastem, ładujemy część sprzętu obozowego. Łódź będzie nieźle wytrymowana.
Pies zaniepokojony, co chwila szarpie mnie za nogawkę. Podnosi patyk i upuszcza mi go do stóp. Owszem, czuję żal, że będę musiał go pozostawić, ale taki jakiś stłumiony. W końcu dopiero co poznałem przybłędę. W dodatku to jakiś kundel. Ni to pies, ni to wilk.
Ola, Oleńka, Aleksandra.  
Coś uwięzionego we wnętrzu jednak krzyczy do mnie, próbuje, wyswobodzić się na powierzchnię.
Zapominam.
Spychając kajak na wodę, umiejscawiam się za Olą, Oleńką, Aleksandrą. Odpływamy i brzeg też odpływa.
Pies biega po plaży jak oszalały. Próbuje wskakiwać do wody i płynąć, ale coś go zatrzymuje. Myślę sobie głupio, że magiczne stworzenia nie mogą przekroczyć bieżącej wody, a jezioro jest przepływowe.
- Dlaczego pomyślało mi się, magiczne?
W pewnym momencie w niebo wzbiera, z początku urywany, skowyt. A potem jest już tylko żałosne, wilcze wycie.
Przez chwilę zamiast słońca widzę baloniasty srebrny księżyc opleciony przędzą promieni.
Przypominam sobie.
Na wpół stoję, a łzy ciurkiem płyną mi po policzkach. Żegna mnie wilczy zew. Zrozumiałem nagle, że decyzję o części duszy przeznaczonej na nici dla Prządek, podjąłem dopiero teraz. Pragnę przy tym wierzyć, że nie miałem wyboru. Nie chcę odwracać się w kierunku Oleńki w takim stanie. W końcu łzy obsychają, oprócz jednej. Tę scałowuje mi Aleksandra, Ola, Oleńka.
Płyniemy.

*
Lśniące czerwonym złotem włoski na karku Oli, Oleńki, Aleksandry. Pochyla się nad wiosłami. Wokół słoneczne refleksy na przecinanym dziobem kajaka jeziorze. Ja pochylam się i całuję ją w szyję.

Mam cholerne wrażenie Déjà vu.

KONIEC
Ale czy na pewno?

Edytowane przez Jerzy_Edmund_Sobczak (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...