Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

To były lata sześćdziesiate ubiegłego wieku


Rekomendowane odpowiedzi

Zimowe buty nie nadawały się już do noszenia, mama skombinowała mi kalosze, w których mi jednak marzły stopy, musiałam owijać je papierem, no i jak zeszłej zimy nosiłam męski płaszcz kupiony okazyjnie. Gdy go kupiłam od znajomych wyglądał jeszcze całkiem nieźle, jednak po roku już nie tak, bo dojeżdżałam pekaesem. Wynajmowałyśmy nieduży pokój na wsi w myśliwskim domku dawnych ziemian, którym zabrano dwór i park lokując tam dom starców.. .
A jednak studiowałam. Z trudem, z niechęcią i nie wierząc w siebie. Całe to malowanie zdawało mi się drugorzędne i byłam pewna; beznadziejne. Wreszcie postanowiłam przerwać studia, wziąć urlop niby to z powodów osobistych, a tak naprawdę chciałam pisać powieść. O czym? Nie, tego nie wiedziałam. Dotąd nie wiem. Potrzebna była mi samotność. Nasz pokój na wsi to nie miejsce, w którym się można było skupić. Wpadłam na pomysł więc, żeby wyjechać gdzieś, gdzie będę sama. I pracować. Może dom dziecka na prowincji? Tam o posadę chyba łatwo, w starym pałacu własny pokój. Pół dnia dla siebie na pisanie. Znalazłam takie miejsce gdzieś pod Płockiem i pojechałam autobusem, ale nie chcieli mnie zatrudnić, bo brakowało mi kwalifikacji.
Trzeba więc było ciągnąć studia dalej chociaż nie czułam się z tym dobrze. W domu ledwo się wiąże koniec z końcem. Obiad w stołówce za stypendium, ale i tak bywałam głodna. Na zdjęciu ( już wyblakłym, niewyraźnym ) jestem nijaka, źle ubrana. Nie tylko ja, w tym czasie większość z nas była ubrana źle, szczególnie ci z prowincji.
Jeśli ktoś myśli, że studenci są zabawni, pełni pomysłów i szaleni to się myli. Szczególnie ci studenci. Akademii. Na korytarzach w przerwach panowała cisza. Ja zwykle rozmawiałam z Alkiem, ot tak sobie, głównie o książkach, ale cicho bez jakiejkolwiek ostentacji. Ktoś inny paląc papierosa, zamyślony patrzył przez okno na dziedziniec. Obok na ławce piękna Magda i ten jej głupi przystojniaczek, szepczą ze sobą tak skupieni jakby to były sprawy ostateczne; być nie być związku (a jednak po skończeniu studiów pobrali się i wyjechali do Paryża). Studenci najzdolniejsi zachowywali się dyskretnie. Oni już byli jedną nogą w ZPAP i nie musieli nam niczego demonstrować, bo było oczywiste, że nie obchodzi ich ktoś taki bez znaczenia jak Alek albo ja… Pośród mniej zdolnych byli ci, co snuli się po korytarzu nie wiedząc co ze sobą zrobić. Reszta spędzała przerwy przy sztalugach pełna determinacji, lub namysłu nad tym co już udało im się namalować, podczas gdy pani która pozowała, zwykle niemłoda, paliła w kącie papierosa gotowa znowu się obnażyć. Urszula była moją przyjaciółką. Razem chodziłyśmy do stołówki. Tak to się jakoś układało, że zwykle miałam tylko jedną przyjaciółkę dla której byłam powiernicą, to była zawsze któraś z tych onieśmielonych, nieszczęśliwych, zwierzała się, a ja jej udzielałam rad.
Profesor? Cóż. Pojawiał się co jakiś czas w pracowni. Niczego po nim nie oczekiwałam. Zwracał się do mnie po nazwisku. Stawał za mną, patrzył przez chwilę na mój obraz i mówił; to nie to.
Więc co? Jeśli nie powieść to scenariusz. W stylu włoskiego neorealizmu. Z życia wzięty. Miałam już nawet pomysł na początek, jedna sekwencja, może dwie, a potem? Bo potem wątek nagle się urywał. I w głowie pustka. Gdybym się tylko mogła skupić, być choć przez chwilę sama. Ale nie… Nie było takiej możliwości. Przerwę w zajęciach musiałam przetrwać w bibliotece, albo łaziłam po ulicach. A wieczorami powrót na wieś.
A chęć pisania nosiłam w sobie jak dobytek, z którym się trudno mimo wszystko rozstać, choć nie wiadomo jak go spożytkować. Bo składał się z zachwytów, wzruszeń, myśli… być może z odrobiny wrażliwości? Z tego niewiele jest pożytku. Jest się artystą i to wszystko, przy tym nikt nawet o tym nie wie.
Żeby choć życie towarzyskie… ale tu nic takiego nie istniało. Tu każdy raczej się przemykał chyłkiem zajęty tylko sobą. Myśl kim się jest, czy jest się kimś bywa, być może paraliżująca. Bo tu są faworyci i pariasi, których profesor zaledwie toleruje. To Alek był pariasem (kiedyś zostanie jednak asystentem), Ula miała opinię utalentowanej ( po studiach wyjdzie za mąż za kapistę starszego od niej o 40 lat) . Byli też pracowici. Taki Andrzej. Z pracowni prawie nie wychodził. Myślę, że malowanie sprawiało mu przyjemność niemal zmysłową, niczym sex, wiedział, że będzie znanym twórcą (ziściło się, być może niezupełnie tak jak chciał; został działaczem związku) .
Bywało, że profesor zapraszał wszystkich nas do siebie, więc przychodziliśmy gromadką. Nie należało się spodziewać poczęstunku, ani wykładu, to była tylko pogawędka protekcjonalna i życzliwa. Pamiętam jedno takie popołudnie. Najpierw niewielkie zamieszanie, bo trzeba gdzieś powiesić płaszcze. Mieszkanko eleganckie lecz niewielkie, ciasno. Profesor mieszka sam. Ale niektóre koleżanki, te ładniejsze wydają się zadomowione, bo zachowują się swobodnie (po latach znowu je zobaczę, akty, na starych płótnach profesora). A ja tymczasem siedzę gdzieś pod ścianą, nie mam zamiaru się odzywać. Nic nie mam im do powiedzenia, a gdyby nawet … nie usłyszą.
Na korytarzu przed pracownią ożywienie. A jednak coś się kroi, będzie prywatka w karnawale. U kogo, jeszcze nie wiem, wiem tylko że na Żoliborzu. Pójdę, a czemu nie? Kalosze zdejmę w korytarzu, nałożę szpilki. Sukienkę jaką taką skombinuję. Trzeba coś przynieść? Szarpnę się. Egri Bikaver? Wiem gdzie kupić, w winiarni na Starówce. A to że przyjdę sama, cóż? Bo inni też. Alek też przyjdzie sam (skąd mogłam wiedzieć wtedy, że jest gejem?)
Więc mamie powiedziałam , że nie wrócę na noc, bo nie ma takiej możliwości. To nic wielkiego, to prywatka. Wszyscy się bardzo dobrze znamy i pojedziemy prosto z Akademii. Wzięłam więc z sobą rano szpilki. Suknię nałożę w toalecie, a to co mam na sobie tam zostawię. Nie ma obawy, nikt nie weźmie. I pojedziemy wszyscy razem. . Gromadką iść do kogoś raźniej, bo sama chyba bym nie poszła. Czułabym się jak ktoś niepożądany. Inni byli jak gdyby w lepszej sytuacji i nawet ci z akademika czuli się dość swobodnie. Mieszkanie było takich po dyplomie, właściwie nie mieszkanie, a pracownia. Na poddaszu. To było coś w rodzaju inauguracji. Jestem w porządku, niosę wino. Nie witam się, przecież widzieliśmy się przed południem. Niestety siedzieć nie ma gdzie, musimy siadać na podłodze, czego nie lubię, bo niezręcznie jakoś, człowiek nie wstaje z miejsca tylko się gramoli. Na szczęście jest gramofon, płyty , wino wódka i towarzystwo się rozkręca.
Myślałam że nie będę tańczyć, że nikt mnie nie zaprosi, ale nie. Wstaję, bo podszedł do mnie jeden taki z pracowni po sąsiedzku. Niby go znam, bo przecież widujemy się codziennie, ale nie rozmawiamy, nie ma o czym. Teraz też nie jest zbyt rozmowny. Jednak to dobre na początek. Lubię tańczyć, ale wydaje mi się, że nie umiem, nie mam wprawy, boję się być niezręczna. Czasami tylko po kielichu pozbywam się nieśmiałości i mogę tańczyć nawet rock’n’roll . Tu jest za ciasno, więc tańczymy tango, ale na dystans. Dotyk mężczyzny byłby jak zawsze dla mnie czymś szczególnym, ale nie dotyk tego z którym tańczę, ten mi się nie podoba, to jeden z tych z akademika, w nieświeżej marynarce.
Gramofon milknie. Ten który tańczył ze mną dziękuje i odchodzi. Na ławie stoją przyniesione trunki, kubki, kieliszki i szklaneczki. Już wiem jak trzeba się zachować, po prostu podejść, nalać sobie. Są tam już ci, z którymi się przyjaźnię (to słowo chyba nie jest odpowiednie, bo kiedy minie trochę lat i każdy pójdzie w swoją stronę, nikt mnie nie pozna na ulicy, no.. może tylko Alek). Wszyscy rozkojarzeni chyba nieco, a jednocześnie jakby czujni. Pomiędzy nudą (chyba nerwy) a oczekiwaniem .. Jest ktoś, z kim chciałabym zatańczyć, to ten mój dawny facet, dawna miłość, z którym rozstaliśmy się nie wiadomo czemu. Właściwie wiem. Uczepił mnie się taki jeden, to było coś w rodzaju zdrady i tamten się obraził. Od tego czasu jesteśmy wobec siebie obojętni, ale widocznie niezupełnie, teraz jego uwaga (czuję to) jakby skupiona na mnie, a ja udaję, że nie widzę tego, rozglądam się w poszukiwaniu kogoś, z kim można porozmawiać. Jest tutaj kilku niedostosowanych, ale to akurat nie ci, którzy się liczą towarzysko w pracowniach i na korytarzu. Obyci obstawiają gospodarzy, beneficjentów ZPAP. Bo nie każdemu przecież dana jest pracownia, o to się trzeba starać. Jak? Nie mam pojęcia jak to jest i nigdy się nie dowiem. ( lecz Alek – tak, dostanie po dyplomie lokal. Być może jednak trochę niewygodny, ciemny , obok kotłowni, w suterynie). Kilka par siedzi na uboczu. Reszta się kręci wokół stołu. Coś mówią , ale o czym mówią, do mnie w tej chwili nie dociera. Bo prawie wszyscy już podpici, a z pijanymi trudno się rozmawia serio, a ja inaczej nie potrafię nawet w takich jak ta okolicznościach. Tamten, z którym byliśmy kiedyś razem, nie zdecydował się zatańczyć ze mną, chociaż to do niczego nie zobowiązuje. Widzę go. Po drugiej stronie tej pracowni, w kącie. Urszula też tam jest i on ją obejmuje. Coś jej szepcze. Prawie wiem co, bo przecież znam go. I co się teraz ze mną dzieje? Musze mieć dziwny wyraz twarzy. Co na nim jest? Zawód być może? Rozpacz? I ktoś to dostrzegł? Chyba tak. Pijany Andrzej (mały brunecik w okularach) zaczyna mnie pocieszać i próbujemy nawet tańczyć, lecz to nam dobrze nie wychodzi, bo Andrzej tańczyć nie potrafi . Czuje się tym upokorzona. Czy ktoś się zaśmiał ? Ależ nie. To raczej kłótnia. Słychać krzyki.. Nie ma się czym przejmować. To dyskusja. Dyskusja o pryncypiach, zdaje się. Już dawno po socrealizmie, więc może chodzi o abstrakcję? Andrzej jest tym zainteresowany, a jednocześnie nie chce mnie zostawić samej. Dlaczego? Może nie zdając sobie z tego sprawy nie zachowuję się jak trzeba. Płaczę? Bo im się pewno zdaje, że powinnam. To by nadało sens spotkaniu i należytą dramaturgię. A ja chcę tylko wyjść. Powinnam zdążyć na autobus, ten ostatni. Andrzej mnie trzyma, nie pozwala, chociaż mu na mnie nie zależy, to tylko odruch uprzejmości. Pijany odruch, bo ledwo trzyma się na nogach. Jest trochę szarpaniny. Ktoś się śmieje. Wreszcie znajduje torbę z kaloszami, płaszcz, udaje mi się dopaść drzwi, otworzyć. Jestem na schodach. Schodzę
Andrzej jak gdyby sobie coś przypomniał, jak gdyby czegoś nie dopełnił wytacza się na schody, krzyczy za mną
- Bądź sobą!
Doprawdy sama nie wiem czemu z całego tego zamieszania właśnie to niedorzeczne bycie sobą utkwiło mi w pamięci

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • stoję  wpatrzony w lustro  a świat  świat przechodzi obok  chciałbym  mu coś powiedzieć    może...  nawet wykrzyczeć    brak odwagi   4.2024 andrew  
    • (Na motywach powieści „Piknik na skraju drogi”, Arkadija i Borysa Strugackich)   ***   Dlaczego wylądowali? Nie wiadomo. Zostawili w powietrzu dziwnie mżące kręgi, które obejmują szumiące w nostalgii drzewa.   Które kołyszą się i chwieją w blasku księżyca albo samych gwiazd… Albo słońca... Albo jeszcze jednego słońca…   Powiedz mi, kiedy przeskakujesz płot, co wtedy czujesz? Nic? A co z promieniowaniem, które zabija duszę?   Wracasz żywy. Albo tylko na pozór żywy. Bardziej na powrót wskrzeszony. Pijany. Duszący się językiem w gardle.   Sponiewierany przez grawitacyjne siły. Przez anomalie skręcające karki.   Słońce oślepia moje zapiaszczone oczy. Padającymi pod kątem strumieniami, protuberancjami…   Ktoś tutaj był (byli?) Bez wątpienia.   Byli bez jakiegokolwiek celu. Obserwował (ali) z powodu śmiertelnej nudy.   Więc oto razi mnie po oczach blask tajemnicy. Jakby nuklearnego gromu westchnienie.   Ktoś tu zostawił po sobie ślad. I zostawił to wszystko.   Tylko po co?   Piknikowy śmietnik? Być może.   Więcej nic. Albowiem nic.   Te wszystkie skazy…   Raniące ciała artefakty o upiornej obcości.   Nastawiając aparaturę akceleratora cząstek, próbujemy dopaść umykający wszelkim percepcjom ukryty świat kwantowej menażerii   Przedmioty w strumieniach laserowego słońca. W zimnych okularach mikroskopów…   Nie dające się zidentyfikować, obłaskawić matematyczno-fizycznym wzorom.   Bez rezultatu.   *   Zaciskam powieki.   Otwieram.   *   Przede mną pajęczyna.   Srebrna.   Na całą elewację opuszczonego domu. Skąd tutaj ta struktura mega-pająka?   Pajęczyna, jak pajęczyna…   Jadowita w swym jedwabnym dotyku. Srebrzy się i lśni. Mieni się kolorami tęczy.   Ktoś tutaj był. Ktoś tutaj był albo byli. Ich głosy…   Te głosy. Te zamilkłe. Wryte w kamień w formie symbolu.   Nie wiadomo po co. Kompletnie nie do pojęcia.   Milczenie i cisza. Piskliwa w uszach cisza, co się przeciska przez gałęzie, żółty deszcz liści.   W szumie przeszłości. W dalekich lasach. W jakimś oczekiwaniu na łące…   Elipsy. Okręgi.   Owale…   Kształty w przestrzeni…   Fantomy przemykające między krzakami rozognionej gorączką róży. W strumieniu zmutowanych cząstek. Rozpędzonych kwarków…   Rozpędzonych przez co?   Przez nic.   Po zapadnięciu mroku liżą moje stopy żarzące się lekko płomyki. Idą od ziemi. Od spodu. Ich obecność to pewna śmierć.   Sprawiają, że widzę swoje odbite w lustrze znienawidzone JA.   W głębokich odmętach  schizoidalnego snu. Zresztą wszystko tu jest śmiertelne i tkliwe. Pozbawione fizycznego sensu.   (Kto chce skosztować czarciego puddingu?   Bar za rogiem stawia)   Dużo tu tego. W powietrzu. Iw ziemi.   W nagrzanych od słońca koniczynach, liściach babiego lata.   Krążyłem tu wokół jak wielo-ptak. W kilku miejscach jednocześnie.   I byłem wszędzie. I byłem nie wiadomo, gdzie. Tak daleko na ile pozwala wskrzeszany chorobą umysł   Tak bardzo daleko…   Wystarczy dotknąć złotej sfery, aby się wyzbyć wstrętnego posmaku cierpienia…   Gdyby nie ta przeklęta wyżymaczka, która zachodzi śmiertelnym cieniem drogę…    (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-20)      
    • Powiem tak, Dziewczyno - lecz się, niekoniecznie przez pisanie. Kiedyś się udzielał Kiełbasa, czy coś takiego. To było równie prostackie i wulgarne. 
    • - A na groma ta fatamorgana... - A na groma ta fatamorgana?    
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

        W tym cała rzecz, że logiką płata czasami figle artystom OBRAZ, wywrócił  farby kwantem fizyki, chemii — człowieka zakrył kolorem   Ponoć w Mordnilapach właśnie zachowany czar w języku daje myślom możliwości postrzegania tego wątku w sztuce malowanej — O bok! Mózgu   Dzięki bardzo, że zechciałeś się przyjrzeć całości, jaka daje więcej pytań niż odpowiedzi, na których głównym filarem — tak mi się wydaję —  jest środkiem.   Pozdrowienia!
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...