Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Daleko od doskonałości


Birczin

Rekomendowane odpowiedzi

Znałem kiedyś pewnego szachistę. Z zewnątrz wyglądał na zwykłego, młodego człowieka i nic za wyjątkiem wyrazu twarzy w pewnych okolicznościach nie zdradzało jego pokręconej osobowości. Chociaż gdy go spotkałem po raz pierwszy, bardziej byłem skłonny sądzić, że jest mimem, albo kimś takim, niż że pogrywa zawodowo w szachy. Wachlarz możliwości jego mimiki był przepotężny, rzadko kiedy jednak to ujawniał, zazwyczaj wtedy, gdy zasiadał przy szachownicy. Czy był geniuszem, czy zwykłym wariatem, drobnym hochsztaplerem, szarlatanem i emocjonalnym straceńcem? Trudno powiedzieć.
W którąś niedzielę jechaliśmy na ligę szachową do klubu na Drobnera. Miasto z rana było ospałe, wokół walały się jeszcze butelki po sobotnich ekscesach, gdzieniegdzie ślady inauguracji nowego roku, resztki fajerwerków i korki po ruskich szampanach. Mieliśmy trochę czasu do rozpoczęcia 8 rundy, więc poszliśmy do galerii. W dni wolne otwierano ją o 10:00, chociaż już godzinę wcześniej na dolnym poziomie wczorajsze niedojdy i inne męty zapychały się w McSraczu śmieciowym żarciem. Zwrócił na to uwagę. Co za ludzka żądza zysku. Jeszcze dobrze nie podnieśli rolet w sklepowych witrynach, a hamburgery już skwierczą na starym oleju, już mamią aromatem świeżych frytek z gównem i wołowiną (stworzonym w tajnych laboratoriach Ronalda gdzieś na peryferiach Stanów) by zdzierać wątroby przypadkowo opętanych przechodniów już o jutrzence, jakby wielkie koncerny nie miały chwili do stracenia w nieustannym procesie cichego mordu na konsumencie. Tak jak w tym zasłyszanym gdzieś ostatnio na ulicy tekście: "Jesteśmy w mieście możliwości, a ty chcesz iść do Macka?". Powiedział mi też wtedy, że w gruncie rzeczy każda kobieta marzy o tym, by być porządnie zerżniętą, przez co najmniej dwa kutasy naraz, albo jak kto woli, jednego kutasa, ale z zastrzeżeniem, że inna kobieta też na to patrzy, a potem sama w tym uczestniczy.
- Jak to? A Twoja matka też?
- Matki w to nie mieszaj.
- Przecież każdy ma matkę.
- Tak, ale matka to matka, zupełnie inna historia.
- Dlaczego? To ta sama historia, to przecież też kobieta?
- Matka to matka i TYLE.
Dalej była gadka tego typu, że oczywiście niektórym kobietom się to doskonale udaje, a nawet kalkuluje, co chyba też zbyt trudnym nie jest, nie wiem bo nigdy nie byłem kobietą, ale kurwić się za pieniądze lub inne dobra materialne to już osobny rozdział. A dzieje się tak pewnie dlatego, że to lubią, a tak na serio, to każda to lubi, ale u niektórych Id wygrywa z ego, inne pozostawiają to daleko w sferze ukrytego chcenia, i pragnienie to jest szczelnie zapychane codziennymi obowiązkami aż do późnej starości, więc nigdy nie ujrzy światła dziennego, bo w ostateczności zginie w otchłani zmarszczek, takie kobiety nazywał hermetycznymi. Taka była jego opinia. Ale nie to przerażało mnie w nim najbardziej.
Pokręciliśmy się chwilę po świeżo froterowanych, lśniących posadzkach handlowych, ale nic nadzwyczajnego się wokół nie działo. Dzień był rześki, park zielony, ptaki nigdzie nie odleciały, mimo widocznego nacisku odpowiednich kartek w kalendarzu. Na lidze naszymi przeciwniczkami okazały się drobne dziewczątka, jak to ujął: "zbyt młode, żeby prosić je o numer, czy powiedzieć o nich nastki, ale zbyt stare, żeby wziąć je za dzieciaczki, bo o żelaznych, wytrenowanych intelektach, okutych w niebywałą znajomość debiutową". Wstyd się przyznać, ale ja i dwóch kolegów, mniej więcej po trzydziestym ruchu wstawaliśmy od stołu z miną zbitego psa i wynikiem zero na blankietach, na których spisywaliśmy posunięcia. Tylko on nadal siedział przy swojej desce, rękami podpierając głowę, palce wtapiały się w jego rozczochrane, tłuste włosy. Ciężko dyszał, długo się zastanawiał nad każdym ruchem, przy czym strasznie się wiercił, naciągał na twarz szyderczy uśmiech, kwasił się jakby zjadł kanapkę z cytryną, podnosił wysoko brwi w zdziwieniu, że co ona niby gra, a czasu miał o ponad połowę więcej od swojej małej przeciwniczki, ledwo wystającej zza stołu. Pozycja na szachownicy była oczywista. Miał figurę i dwa piony przewagi. Do mata brakowało mu precyzyjnego wykończenia. W takich warunkach najłatwiej o błąd, bo najtrudniej jest wygrać wygraną partię, ale wiedzieliśmy, że dla niego to pestka, skwarek, jak splunąć, zresztą każdy chciałby wtedy grać jego kolorem. Z tym, że tu tkwił jego największy problem. W momencie kiedy jego przeciwnicy zdawali już sobie sprawę ze swojej klęski i obok wyszukanego frazesu, że walczy się do końca, myśleli o poddaniu partii, podaniu ręki na znak szacunku i schowaniu się pod stół ze wstydu, on proponował im remis. Zawsze z nim tak było. Historia pamięta tylko jeden podobny przypadek, Carla Schlechtera*, znakomitego szachisty, który przeważnie grywał na remis, z tą różnicą, że Schlechterowi zdarzały się obok remisów, i porażki, i zwycięstwa, on nie robił tego naumyślnie. W literaturze też przewija się podobna postać. Munoz* z kolei zawsze przy pewnej wygranej specjalnie popełniał fatalny błąd, prowadzący do klęski, traktując szachy czysto ideowo. Z tego co pamiętam, w jednym amerykańskim filmie biograficznym* o cudownym dziecku, które nauczyło się gać w szachy, podpatrując jak robią to dorośli, też jest podobny motyw, bo gdy gra toczy się o najwyższą stawkę, ów cudowne dziecko proponuje innemu dziecku remis, w oparciu o własne analizy (zresztą całkiem słuszne), w chwili, gdy już wie, że końcówka należy do niego, ale przeciwnik (czarny charakter, który gdyby istniał naprawdę, byłby teraz drugim Kevinem samym w domu, albo zagorzałym, zgorzkniałym pokerzystą) nie zdaje sobie z tego sprawy, bo nie jest na aż takim Hi-poziomie, jak on i propozycję remisu odrzuca, po czym spotyka go zasłużona kara... Natomiast nasz kolega, nigdy żadnej partii nie przegrał, ani nie wygrał, przynajmniej ja tego nie widziałem, ani o tym nie słyszałem. Nie wiem co siedziało mu w głowie, bo po proponowaniu remisu, gdy oponent patrzył na niego z niedowierzaniem, traktując jego słowa jak jakiś żart, on tylko podawał mu blankiet do podpisu, na którym już miał wypisane pół punktu, wstawał od stołu, ubierał swoją wytartą, brązową marynarkę i tyle go widzieliśmy do następnej rundy. Myślę, że jego chamska powierzchowność kamuflowała tą drugą stronę jego kontaktów z ludźmi, głupio mu było w roli zwycięzcy, nie mógł znieść widoku przegranego. Jednocześnie chyba się tym mocno chełpił, co na dłuższą metę jeszcze bardziej wkurwiało przeciwników. No dobra, każdy szachista myślał kiedyś o dokonaniu czegoś podobnego, żeby dobrodusznie, ociekając altruizmem, zaproponować remis przy wygranej pozycji, ale przecież równocześnie każdy chce wygrać! Mieliśmy go w naszej kiepskiej drużynie 4-tej ligi szachowej okręgu wrocławskiego i podwrocławskiego głównie dlatego, bo pół punktu piechotą nie chodzi. Poza tym to był równy gość, jakoś nigdy żadnego z nas nie olał (pomijając jego wszystkie niedokończone partie), pożyczał nam kasę na wieczne nieoddanie i stawiał się na każde rozgrywki. W momentach kryzysowych mogliśmy go z powodzeniem wystawić do gry, bez obaw o stratę całego punktu. Był starszy od nas i zawsze wiedział jak zachować się w towarzystwie (pomijając zachowanie przy desce). Natomiast do tej pory nie mam bladego pojęcia czym zajmuje się nasz kolega. Ktoś mi ostatnio powiedział, że widział go, jak wychodził, z poważną miną i tymi swoimi tłustymi, rozczochranymi włosami w towarzystwie dwóch elegancko ubranych kobiet, pod rękę, z hotelu Polonia. Koleś, którego wyraz twarzy był najbardziej pocieszny i roześmiany na świecie, a jednocześnie najmniej przewidywalny. Oczywiście nie chce mi się wierzyć w te bzdury, ale podobno jedną z kobiet była pewna matka. Fakt, że ta matka wcale nie wyglądała jak czyjakolwiek matka, a bardziej jak zjawisko nadprzyrodzone, jeszcze o niczym nie świadczy.

Jakiś czas później, gdy przypadkiem spotkałem go w Czarnym Koniu, sączącego w odosobnieniu ciemny browar, w napływie pewności siebie, wpompowanej szóstym szotem, zapytałem go w końcu, czemu u licha tak postępuje, przecież każdy wie, że te wszystkie jego partie były do wygrania. On spokojnie, jakby zupełnie od niechcenia, rzucił przez ramię, że woli nie zbliżać się do doskonałości. Że mierzą go te ludzkie zawody, udowadnianie sobie, kto był lepszy itd. Ale przecież na tym opiera się sport, rywalizacja, życie i w ogóle. Dla niego nie miało to znaczenia. A właściwiej, był ponad to wszystko, móc wygrać, ale zrezygnować z tego świadomie, kończąc wyścig na starcie, zanim się zaczął, umyć od tego ręce, być poza.
- No dobrze, ale co z tymi kobietami?
- Z którymi kobietami?
- Nie ściemniaj, widziano Cię ostatnio z matką tej dziewczyny.
- A tamto.
- No?!
- To tylko wypadek przy pracy, nawinęły mi się same... daję kobietom to, czego pragną.
- Jak to? Dajesz im to, czego same chcą? - Nie miałem już jednak odwagi zapytać go, czy to dotyczy tego, o czym mówiliśmy ostatnio tuż przed ligą, ale sam po chwili milczenia rozwiał moje wątpliwości.
- Moja dziewczyna, kiedy jej nie zapytam, to zawsze ma okres, świątek, piątek i niedziela, to, co niby mam zrobić?

*Carl Schlechter http://pl.wikipedia.org/wiki/Carl_Schlechter
*Munoz http://pijewoda.blog.pl/szachownica-flamandzka-arturo-perez-reverte
*Szachowe dzieciństwo http://pl.wikipedia.org/wiki/Szachowe_dzieci%C5%84stwo

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...