Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Sto lat temu


Marek M

Rekomendowane odpowiedzi

Z okna izolatki szpitalnej widoczny był fragment kamienic ulicy Skawińskiej. Tu pod numerem 3 mieszkał na początku XX wieku dr Joachim Przemyski. Był wtedy młodym adeptem medycyny, a szlify praktyki medycznej otrzymał w pobliskim Szpitalu Bonifratrów. Po kilku latach był już samodzielnym lekarzem. Mieszkał w oficynie na pierwszym piętrze u Heleny Matyskowej, wdowie po Jędrzeju. Mówiono, że był Słowakiem czy też Czechem. Inni uważali, że przywędrował ze Lwowa, gdzie studiował medycynę. Przy ul. Skawińskiej 8 znajdował się drugi szpital dzielnicy Kazimierz, ufundowany w 1861 roku przez gminę żydowską. To z okien tego szpitala można było zobaczyć doktora Przemyskiego wychodzącego z kamienicy, ubranego w czarny surdut, w kapeluszu i z nieodzownym kuferkiem lekarskim. Zapewne udawał się albo na wizytę, albo do jakiegoś nagłego wypadku.

Jędrzej Matysek był niezwykle zaradny, wszystko potrafił naprawić, zrobić. Niestety nadszedł ten pechowy dzień, chyba na przełomie stycznia i lutego, zima w pełni, mróz, śnieg, kiedy to odpadło koło z przejeżdżającego ulicą Krakowską (wówczas Wielicką) platonu naładowanego węglem. To było wiele ton, razem z wozem mogło być sześć, a nawet i dziesięć. Taki wóz zawsze ciągnęły potężne konie, perszerony. Byle konik nie dałby rady. Oczywiście wezwano Jędrzeja, bo on nigdy nie odmawiał nikomu pomocy. Wszedł pod wóz. Wprzód jednak podparł platon solidną rurą stalową, ale nie zaklinował kół. Może ktoś przechodził i klepnął konia, może konie się czegoś spłoszyły, może lekko nawet trąciły dyszel, a rura wspierająca wóz wyskoczyła i wóz całym ciężarem zwalił się na Jędrzeja. Natychmiast jakiś chłopak pobiegł po doktora Przemyskiego. To były dosłownie dwa kroki, druga kamienica za rogiem. Doktór przybiegł, liczni mężczyźni dźwignęli platon do góry, ale po prawdzie już nie bardzo było po co. Zbyt wielki ciężar, zbyt mocne uderzenie. Jędrzej po prostu został zgnieciony. Wyjęto Matyska spod wozu i zaniesiono do mieszkania. Tam też dr Przemyski wypisał potrzebne dokumenty. Helena Matyskowa, niezwykle piękna kobieta, została wdową. Była w rozpaczy. Cóż się dziwić? Była już w wysokiej ciąży, trudno jej było się poruszać, a tu takie nieszczęście. Do tej pory nie musiała się zbytnio martwić o pieniądze, bowiem Jędrzej zawsze umiał je zarobić. Teraz, nie mając męża, będzie musiała sama o siebie się zatroszczyć. Na szczęście matka wyuczyła ją zawodu i chociaż nie była tak świetną krawcową jak ona, to umiała uszyć wszystko, co tylko jakaś dama z towarzystwa sobie zażyczyła. Była też świetną krojczynią. Miała dryg.

Doktór Przemyski siedział u Heleny. Zamyślił się. Jak to losy komplikują życie. Pan Matysek był dobrym człowiekiem, uczynnym i to właściwie pozbawiło go życia. Gdyby poczekał na pomocnika, który pilnowałby podpórki, to wóz nie zwaliłby się na niego. Teraz dr Joachim mógł tylko stwierdzić zgon Jędrzeja.

Żal mu było Heleny. Rzeczywiście jedna tragedia mogła wyzwolić cały ciąg nieszczęść i doprowadzić do ruiny Matyskową. Cóż jednak mógł zrobić? Obiecał, że wpadnie do niej na miesiąc przed rozwiązaniem, aby mieć pieczę nad ostatnią fazą ciąży. Zawsze tak postępował. Zapisywał w kajecie ciężarne kobiety w okolicy. Wiedział, że to będą jego pacjentki. One, a potem ich urodzone dzieci.

Pod koniec marca był w pobliżu mieszkania Heleny Matyskowej. Wstąpił do niej, pytając o zdrowie. Widać było, że to już, już. Były to jednak pozory. Matyskowa wyglądała bardzo potężnie, ale rozwiązanie miało nastąpić dopiero na początku maja. Helena poczęstowała doktora kawą. Delektował się nią. Była świetna. Helena bardzo mu się podobała. Nie miała jeszcze trzydziestki, a on już przekroczył trzydzieści cztery lata i na dobra sprawę pora byłaby się ożenić. Miał już swoich pacjentów, ale to wszystko było jeszcze mało, by utrzymać na poziomie rodzinę. Wówczas nie było zwyczaju pobierać się bez solidnego zabezpieczenia finansowego przyszłej rodziny. Przecież biorąc Helenę za żonę musiałby też liczyć się z tym, że będzie i dziecko. To wszystko była jednak przyszłością i to nie bardzo pewną.
Helena bardzo narzekała na swój los. Nie bardzo mogła szyć, schylać się. Jedynym jej przychodem było to, co zarobiła szyciem. Wtedy zapytał, czy by mu nie wynajęła pokoju. Helena miała trzypokojowe mieszkanie. Tak – odrzekła szybko. W tej nowej sytuacji byłoby to jakieś zabezpieczenie materialne jej życia. Oczywiście wynajęcie pokoju musiało być z wiktem i opierunkiem, na co Helenka przystała. W ten sposób dr Przemyski znalazł dobrą przystań dla siebie i miałby kto o niego dbać. Tym bardziej, że uroda Helenki wyzwalała u niego wyobraźnię. Puszczał jej wodze przy lada okazji, ale nigdy nie przekraczał nawet w myślach progu przyzwoitości. Zresztą znany był wśród mieszkańców jako człowiek szarmancki, prawdziwy dżentelmen. Był przystojnym w sile wieku mężczyzną, z dobrym zawodem. Słowem bardzo dobra partia. Ustalili, że doktór wprowadzi się w połowie kwietnia. Do tego czasu ona odświeży pokój, ten pierwszy od drzwi wejściowych, wysprząta go i przygotuje na wynajęcie. Joachim dał jej zaliczkę, aby nie miała problemów pieniężnych z przysposobieniem pokoju. Oczywiście przyoblecze łóżko, upierze firanki i zasłony. Był to spory pokój z dwoma oknami od południa, od podworca. Był też stolik z szufladami, przy którym doktór mógłby prowadzić swoje notatki. Było dość miejsca na wstawienie kozetki, którą miał w swoim dotychczasowym mieszkaniu. Pokój ten musiałby pełnić rolę nie tylko sypialni, ale i gabinetu. Potrzebny był jeszcze parawan, by w czasie przyjmowania pacjentów odgrodzić łóżko, aby bardziej pomieszczenie przypominało gabinet niż sypialnię.

Od tego czasu wpadał do Helenki na kawę. Zazwyczaj przed jedenastą przed południem. Po kawie szedł w obchód swoich pacjentów. Zabierał ze sobą jakże charakterystyczną torbę lekarską, raczej kuferek, ze wszystkimi potrzebnymi narzędziami, opatrunkami czy podstawowymi miksturami i proszkami potrzebnymi do udzielenia natychmiastowej pomocy. Wówczas każdy lekarz musiał mieć zestaw narzędzi do porodu. Joachim nosił go w swoim kuferku. Nie był on lekki. Obchód pacjentów zajmował mu około trzech godzin. Odwiedzał wszystkich umówionych. Był omnibusem, internistą, ale jeśli zachodziła taka potrzeba potrafił udzielić pomocy praktycznie w każdym przypadku. Miał sporą wiedzę i praktykę, nawet chirurgiczną w razie wypadków. W ostateczności mógł kogoś wezwać ze szpitala na konsultację lub nawet umieścić tam chorego. Przypadki były najróżniejsze. Dzieci ze swymi chorobami wieku dziecięcego, rozbite głowy i nie tylko, jakieś zatrucia, oparzenia i wszystko, co tylko może się zdarzyć. Szczególną grupę stanowiły mężatki w ciąży i, co wcale nie było takie rzadkie, panny w ciąży. Panny za wszelką cenę szukały możliwości usunięcia niechcianego dziecka. W efekcie dostawały się do rąk jakiś babek czy znachorek, które okaleczały te kobiety. Nie było żadnej higieny. Nie miały one żadnych narzędzi poza jakimiś brudnymi szpikulcami. Często przebijały macicę doprowadzając do krwotoków, a najczęściej do zakażeń. Dr Przemyski, człowiek wrażliwy, jak tylko mógł, to pomagał. Niestety jakże często nie miał możliwości niczemu zaradzić. Umierały te biedne kobiety, często prawie jeszcze dziewczynki, cierpiąc nie tylko na ciele, ale i duszy. Amant często odwracał się od takiej i wcale nie chciał ponosić konsekwencji swego rozpasania. Cóż, Kraków był twierdzą. Mnóstwo było fortów dookoła, młodych ludzi, żołnierzy i oficerów młodszych stopniem, w których hormony buzowały. Do tego dochodziła cała masa paniczyków i nie tylko, którzy jak najszybciej chcieli mieć inicjację za sobą. A przecież nie wyczerpywali listy wszystkich młodych szukający miłej panny do zaspokojenia swych żądz. Do Krakowa zewsząd zjeżdżały młode kobiety w poszukiwaniu pracy. Zatrudniały się jako kucharki, pokojówki, gospodynie domowe sprzątaczki i wszelkiego rodzaju pracownice pomocnicze. Każda z nich liczyła, że znajdzie tutaj męża i będzie miała przyszłość zapewnioną. Niestety, udawało się to raczej nielicznym. Mnóstwo panien decydowało się na ryzykowną grę łapania męża „na dziecko” , a może nawet i zakochiwały się ulegając swym adoratorom. Były często bardzo młode. Łatwo zachodziły w ciążę i jakże często pojawiał się kłopot nie do pokonania. Część wracała do domu rodzinnego licząc na wsparcie i przygarnięcie jej wraz z dzieckiem przez rodzinę, ale większość usiłowała ten problem rozwiązać na własną rękę. Dobrze, jeżeli kawaler miał i zechciał wspomóc finansowo, ale wielu całkowicie odwracało się od nich.

Już kilka lat wcześniej dr Przemyski wyczytał w jakimś piśmie o lekarzu, mającym podobną jak on na Kazimierzu, praktykę lekarską w jednej z dzielnic Nowego Jorku. Była to dzielnica raczej uboga, pacjenci nie mieli środków, by płacić, a do tego ciężarnych panien nie brakowało. Niestety równie dużo było różnych znachorek, które podejmowały się spędzenia płodu. Jak sam ten lekarz opisywał wiele tych interwencji kończyło się zejściem śmiertelnym, a zazwyczaj te zabiegi uniemożliwiały kolejne zajście w ciążę. Tenże lekarz dokonał pewnego spostrzeżenia. Prawie wszystkie kobiety, które przy nim rodziły, miały potem kłopoty zdrowotne, przechodziły infekcje dróg rodnych, równie często były zarażane nowourodzone dzieci. Tenże lekarz wpadł na pomysł, że może to wskutek używania tych samych instrumentów do porodu. Zaczął je myć po każdym porodzie w szarym mydle i potem wygotować. Wszystkie przypadki odnotowywał. Po pewnym czasie okazało się, że te łańcuchy zachorowań zostały przerwane. Dr Przemyski wykorzystał jego doświadczenie. Wszystkie narzędzia bardzo starannie mył, czyścił i gotował. Nawet poszedł dalej. Zakupił dodatkowy komplet, by zawsze mieć po użyciu pierwszego jeden w zapasie. Ten pierwszy natomiast wysyłał umyślnym chłopcem do Helenki Matyskowej, by przygotowała używane narzędzia do kolejnego zabiegu. Rzeczywiście jego spostrzeżenia były dokładnie takie same jak nowojorskiego lekarza. Zresztą zawsze był otwarty na wszelkie nowinki, jeśliby tylko mogło to uratować życie chorego. W każdym razie niczego nie zaczął stosować, dopóki nie znalazł opisu w literaturze czy potwierdzenia u starszych, bardziej doświadczonych kolegów po fachu. Na szczęście znał sporo lekarzy w Szpitalu Bonifratrów, gdzie bywał częstym gościem i uczestniczył w różnych spotkaniach, sympozjach i fachowych dyskusjach. Na douczanie się nigdy nie szczędził czasu. Fakt, mnogość zajęć nie pozwalała mu na zajęcie się swoimi sprawami.

Minęło kilka miesięcy. Helenka urodziła dorodnego chłopca Janka. Opiekę lekarską sprawował doktór Przemyski tak nad matką, jak i nad chłopcem. Po jakimś czasie po połogu Helenka podjęła się szycia. Częstym gościem w ich mieszkaniu były teraz panie z dobrych domów. Spotykały one młodego doktora, a ten uprzejmy nie szczędził słów, komplementów. Podobał się kobietom. Dzięki krawiectwu Helenki zyskiwał swoje klientki - pacjentki. Zaczął o wiele lepiej zarabiać. Teraz to nie były już ubogie domy, tylko zasobne. Jego marzenie o wynajęciu frontowego mieszkania wraz z gabinetem lekarskim na pierwszym piętrze zaczęły być realne. Mało tego. Już widział się w tym mieszkaniu wraz z Helenką.

Rozpoczął się kolejny etap życia tych dwojga. Helena uruchomiła w pełni pracownię krawiecką, a równocześnie dbała o Joachima. Przyjęła do pracy młodą dziewczynę, która wykonywała różne prace pomocnicze jak fastrygowanie, obrzucanie, przyszywanie haftek, guzików itd. Helena zaś zajęła się krojeniem i szyciem, brała miarę, rozmawiała z klientkami.
Trzeba jeszcze powiedzieć, że dr Przemyski wymyślił jakby pogotowie. Mieszkańcy Kazimierza wiedzieli, że w nagłych wypadkach na nikogo nie można liczyć tylko na doktora Joachima. Jeżeli coś się wydarzyło, to natychmiast jakiś goniec biegł do doktora Przemyskiego, czyli do mieszkania Helenki. Helenka zawsze znała trasę wizyt i wiedziała gdzie on może być. Goniec ruszał więc dalej, póki nie znalazł doktora. Jeżeli doktór ocenił, że jego interwencja jest potrzebna, to łapał dorożkarza, wyciągał chorągiewkę czerwonego krzyża, zatykał ją na dorożce, wyciągał dzwonek na trzonku i głośno dzwonił. Gnali co koń wyskoczy do wypadku czy obłożnie chorego. Mało tego, przyzwyczaił dorożkarzy, że to jest ich powinność wobec mieszkańców, z których żyją. Nikt nie śmiał mu odmówić. Zresztą niemal każdy z nich lub z ich rodzin był jego pacjentem. Z czasem to byli nawet dumni, że mogą komuś uratować pospołu z doktorem, życie. I rzeczywiście. Ten pośpiech często był potrzebny, zatem ratowanie życia nie było czczym frazesem. W owych czasach mniejsze lub większe wypadki były nagminne. Mnóstwo warsztatów, coraz ktoś obcinał czy urywał sobie palce lub okaleczał nogę. Były oparzenia kwasami, chemikaliami, zatrucia, wypadki pod rozpędzonymi końmi, pobicia, zaczadzenia i mnóstwo trudnych nawet do przewidzenia zdarzeń, które musiały kończyć się interwencją lekarza. Dr Przemyski często zapobiegał tym najsmutniejszym epilogom. Nie zawsze jednak było to możliwe.

Po wizytach doktór wracał do domu, gdzie Helenka raczyła go pysznym obiadem. Po odpoczynku szykował się do ordynacji w swoim gabinecie. Nie było to jeszcze tak, jak sobie wymarzył, ale nawet ten prowizoryczny gabinet prezentował się całkiem dobrze. Parawan odgradzał część sypialnianą od reszty. Było małe biureczko, kozetka, woda do mycia rąk, szafka z najpotrzebniejszymi lekarstwami, ziołami czy narzędziami i parawan, za którym pacjenci mogli się przygotować – rozebrać do badania. Cóż jeszcze? Marzyła mu się fachowa pielęgniarka, ale to nie było jeszcze do zrealizowania.

Minęło kilka lat. Oboje Joachim i Helenka kochali się w sobie, ale żadne nie chciało pierwsze odsłonić kart. Kochali się w milczeniu i platonicznie do momentu, kiedy doktór Przemyski dowiedział się o zwalnianym pięknym mieszkaniu na pierwszym piętrze przy placu Wolnica. Cztery pokoje, służbówka, łazienka, słoneczne i osobno gabinet. Do tego z klatki schodowej były dwa wejścia. Jedno do dodatkowego pojedynczego pokoju - gabinetu, ale z dużym holem – typowy lokal na gabinet lekarski, drugie do właściwego mieszkania. Oba lokale były połączone wewnętrznymi drzwiami, zatem nie trzeba było wychodzić na klatkę schodową. Mało tego. Na parterze zwalniał się lokal z wejściem od ulicy. Mogłaby tam być pracownia krawiecka Helenki. Już dawno Joachim zastanawiał się jak zrobić, by interesy się dobrze kręciły. Przecież nie wypadało, aby pani doktorowa pracowała. Helenka była tak świetną krawcową, że wszystkie panie z liczących się rodzin na Kazimierzu, a coraz częściej i z Krakowa, przychodziły do Helenki, by się wystroić. Z drugiej strony dzięki jej pracowni sam zdobył doskonałą klientelę. Teraz jego pacjentami były całe rodziny tychże pań, które się u niej obszywały. Wśród tej klienteli nigdy nie było takich, którzy prosiliby o zborgowanie, bo akurat nie było pieniędzy. Borg oznaczał, że będzie bezpłatna wizyta. Bez względu jednak na zasobność portfela pacjentów, dr Przemyski nigdy nie odmawiał udzielenia pomocy. Mówił, że to jest jego powinność wobec innych ludzi. Inna sprawa, że jego pacjenci poczuwali się do rzetelnego płacenia i nie nadużywali jego dobroci. Zdarzali się czasem tacy, ale dr Przemyski nie miał do nich pretensji, bo ich los był rzeczywiście nie do pozazdroszczenia, a pomoc im uważał nawet za swoją powinność. To się nazywało powołaniem.

Helenka byłaby właścicielką, gdyby uruchomiła pracownię. Inaczej to by wówczas wyglądało.Mogłaby przyjąć krawcowe, które to, co zaprojektuje i skroi Helenka, będą zszywały. Helenka nie musiałaby pracować przy maszynie krawieckiej. Firma mogłaby się nazywać na przykład „Stroje od Helenki”, a może jakoś inaczej. On też by miał w tej samej kamienicy swój gabinet. Ich dochody zapewniłyby rodzinie dostatnie życie, a pozycja społeczna byłaby wysoka. Mając dobre dochody mógłby także rozszerzyć działalność charytatywną, którą uważał za swoją powinność. Wszystko oczywiście związane z medycyną. Ileż razy był na wizycie, przepisywał jakieś lekarstwa, a rodzina nie miała na ich wykupienie. Teraz mógłby przynajmniej dofinansować tych biedaków. Nie, nie w pełni. Zdawał sobie sprawę, że musi zmusić rodziny chorych do wykupienia lekarstw i ich zażywania, a nie wydania pieniędzy na coś innego. Musiał im mówić, że po kupieniu lekarstw u aptekarza, muszą je przynieść do niego, by sprawdził, czy nie ma pomyłki. Bieda ma tysiące potrzeb, a wódka była u niektórych ważniejsza niż zdrowie.

Doktór postanowił wynająć nowe mieszkanie. Zarezerwował je. Miało być wolne za trzy miesiące. Postanowił się ożenić. Kupił piękne kwiaty, kupił pierścionek i przy obiedzie w niedzielę poprosił Helenę o rękę. Wzruszył ją tak bardzo, że popłakała się ze szczęścia. Myślała, że już nigdy Joachim nie zdecyduje się na oświadczyny. Tego samego dnia wszystko ustalili. Ślub w kościele parafialnym pw. Bożego Ciała w najbliższym terminie, uroczystość weselna skromna, ale akurat taka jak dla lekarza. Żadne z nich nie miało rodziny. Trochę bliskich przyjaciół. Do nowego mieszkania chcieli się już wprowadzić jako małżeństwo. Nie chcieli, aby ktoś ich obnosił na językach, że żyją pod jednym dachem bez ślubu, „na kocią łapę”. Pozycja ich była dobra. Nie należało niczego zepsuć, a będzie jeszcze lepiej.
Jak postanowili, tak się stało. Ślub odbył się w Wielkanoc. Późna była tamtego roku. Było już ciepło. Helenka sama sobie uszyła sukienkę. Była przepiękna. Nie tylko sukienka, ale i Helena w tej sukience. Radość brała patrząc na tę dorodną parę. Młodzi myśleli, że w kościele będzie tylko kilka osób, tymczasem cały kościół pełen był ludzi. Chcieli oni zobaczyć swego doktora. Był to już czas, kiedy wszyscy mówili nie dr Przemyski tylko nasz doktór. Zresztą i dr Joachim czuł się jak najbardziej ich doktorem. Przecież on wiedział nie tylko gdzie, kogo i co boli, ale kto w kim się kocha, do kogo wzdycha, u kogo przyjdzie na świat dziecko, kto jakie ma kłopoty, innymi słowy wszystko, co może się w życiu zdarzyć. Mało tego. Znał wiele takich sekretów, którymi z nikim nie mógł się podzielić. Zawsze wysłuchiwał swych podopiecznych. Wiedział, że jak się chce uzdrowić ciało, trzeba też zadbać o duszę. Somma i psyche. Tego uczyli jego profesorowie. Wiedział, że mieli rację.

Przeprowadzili się zaraz po Świętach Wielkanocnych do nowego mieszkania. Oboje byli zachwyceni, a Janek aż piał z zachwytu. W łazience był piecyk do ogrzewania wody. Nieopodal Placu Wolnica, przy ul. Gazowej znajdowała się Miejska Gazownia założona w 1857 roku. Produkowała gaz na potrzeby oświetlenia Krakowa oraz dla klientów indywidualnych. Coraz więcej ludzi decydowało się na ogrzewanie piecyków łazienkowych czy kuchni przy pomocy gazu. Był to jak na owe czasy luksus. Należy jednak przyznać, że oboje ciężko na to pracowali, wykonywali wielce pożyteczną pracę i zyskali wśród ludzi poważanie. Był rok 1914.
Nadszedł dzień 28 czerwca. Niby dzień jak każdy inny, ale niezwykle obfitujący w skutki. Już nazajutrz cała prasa pisała o zabójstwie wiceksięcia Franciszka Ferdynanda w Sarajewie. Była to sprawa poważna. Ludzie dzielili się informacjami. Czuło się atmosferę niepewności, napięcia. Dni biegły szybko. Nadszedł 23 lipiec, a wraz z nim wypowiedzenie wojny Serbii przez Austro-Węgry. Wkrótce do tego wyścigu wojennego przyłączyła się Rosja i Niemcy. W sierpniu właściwie cała Europa była już w stanie wojny. Wszyscy się bali tego, co nastąpi. Helenka i Joachim ogromnie to przeżywali. Przecież byli ze sobą zaledwie kilka miesięcy. Wydawało się, że wszystko ułoży im się jak najlepiej, a tu wojna. Przebiegu jej i skutków nikt nie mógł przewidzieć. Joachim wiedział, że w każdej chwili może zostać powołany na front do jakiegoś szpitala polowego. Lekarzy na wojnie zawsze brakowało. Helenka aż cała drżała z obawy o życie Joachima. Bała się, że może stracić męża, a Janek dobrego ojca. Dla Janka ojcem zawsze był Joachim. Nastał czas trwogi.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • stoję  wpatrzony w lustro  a świat  świat przechodzi obok  chciałbym  mu coś powiedzieć    może...  nawet wykrzyczeć    brak odwagi   4.2024 andrew  
    • (Na motywach powieści „Piknik na skraju drogi”, Arkadija i Borysa Strugackich)   ***   Dlaczego wylądowali? Nie wiadomo. Zostawili w powietrzu dziwnie mżące kręgi, które obejmują szumiące w nostalgii drzewa.   Które kołyszą się i chwieją w blasku księżyca albo samych gwiazd… Albo słońca... Albo jeszcze jednego słońca…   Powiedz mi, kiedy przeskakujesz płot, co wtedy czujesz? Nic? A co z promieniowaniem, które zabija duszę?   Wracasz żywy. Albo tylko na pozór żywy. Bardziej na powrót wskrzeszony. Pijany. Duszący się językiem w gardle.   Sponiewierany przez grawitacyjne siły. Przez anomalie skręcające karki.   Słońce oślepia moje zapiaszczone oczy. Padającymi pod kątem strumieniami, protuberancjami…   Ktoś tutaj był (byli?) Bez wątpienia.   Byli bez jakiegokolwiek celu. Obserwował (ali) z powodu śmiertelnej nudy.   Więc oto razi mnie po oczach blask tajemnicy. Jakby nuklearnego gromu westchnienie.   Ktoś tu zostawił po sobie ślad. I zostawił to wszystko.   Tylko po co?   Piknikowy śmietnik? Być może.   Więcej nic. Albowiem nic.   Te wszystkie skazy…   Raniące ciała artefakty o upiornej obcości.   Nastawiając aparaturę akceleratora cząstek, próbujemy dopaść umykający wszelkim percepcjom ukryty świat kwantowej menażerii   Przedmioty w strumieniach laserowego słońca. W zimnych okularach mikroskopów…   Nie dające się zidentyfikować, obłaskawić matematyczno-fizycznym wzorom.   Bez rezultatu.   *   Zaciskam powieki.   Otwieram.   *   Przede mną pajęczyna.   Srebrna.   Na całą elewację opuszczonego domu. Skąd tutaj ta struktura mega-pająka?   Pajęczyna, jak pajęczyna…   Jadowita w swym jedwabnym dotyku. Srebrzy się i lśni. Mieni się kolorami tęczy.   Ktoś tutaj był. Ktoś tutaj był albo byli. Ich głosy…   Te głosy. Te zamilkłe. Wryte w kamień w formie symbolu.   Nie wiadomo po co. Kompletnie nie do pojęcia.   Milczenie i cisza. Piskliwa w uszach cisza, co się przeciska przez gałęzie, żółty deszcz liści.   W szumie przeszłości. W dalekich lasach. W jakimś oczekiwaniu na łące…   Elipsy. Okręgi.   Owale…   Kształty w przestrzeni…   Fantomy przemykające między krzakami rozognionej gorączką róży. W strumieniu zmutowanych cząstek. Rozpędzonych kwarków…   Rozpędzonych przez co?   Przez nic.   Po zapadnięciu mroku liżą moje stopy żarzące się lekko płomyki. Idą od ziemi. Od spodu. Ich obecność to pewna śmierć.   Sprawiają, że widzę swoje odbite w lustrze znienawidzone JA.   W głębokich odmętach  schizoidalnego snu. Zresztą wszystko tu jest śmiertelne i tkliwe. Pozbawione fizycznego sensu.   (Kto chce skosztować czarciego puddingu?   Bar za rogiem stawia)   Dużo tu tego. W powietrzu. Iw ziemi.   W nagrzanych od słońca koniczynach, liściach babiego lata.   Krążyłem tu wokół jak wielo-ptak. W kilku miejscach jednocześnie.   I byłem wszędzie. I byłem nie wiadomo, gdzie. Tak daleko na ile pozwala wskrzeszany chorobą umysł   Tak bardzo daleko…   Wystarczy dotknąć złotej sfery, aby się wyzbyć wstrętnego posmaku cierpienia…   Gdyby nie ta przeklęta wyżymaczka, która zachodzi śmiertelnym cieniem drogę…    (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-20)      
    • Powiem tak, Dziewczyno - lecz się, niekoniecznie przez pisanie. Kiedyś się udzielał Kiełbasa, czy coś takiego. To było równie prostackie i wulgarne. 
    • - A na groma ta fatamorgana... - A na groma ta fatamorgana?    
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

        W tym cała rzecz, że logiką płata czasami figle artystom OBRAZ, wywrócił  farby kwantem fizyki, chemii — człowieka zakrył kolorem   Ponoć w Mordnilapach właśnie zachowany czar w języku daje myślom możliwości postrzegania tego wątku w sztuce malowanej — O bok! Mózgu   Dzięki bardzo, że zechciałeś się przyjrzeć całości, jaka daje więcej pytań niż odpowiedzi, na których głównym filarem — tak mi się wydaję —  jest środkiem.   Pozdrowienia!
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...